29 sierpnia 2014

Skrzydła Zwycięstwa I

- Mieliśmy jedno zlecenie. Takie proste. Sprawdzić, zatłuc i odebrać należną nagrodę. Ale żeby tak to spartolić?! To nie na moją głowę. Co ten facet sobie myślał, że pokonamy przeogromne stado ptaków stymfalijskich? I to tylko przy użyciu mniejszego arsenału broni? - Wściekła opadłam na kanapę.
- Nic na to nie poradzisz. Znajdziemy lepszego zleceniodawcę, a nuż da nam więcej kasy? - Roszpunka jak zwykle opanował swój worek z piaskiem, który służył mu za fotel, i czytał książkę jednocześnie słuchając moich wywodów na temat pracy. - Co dziś na obiad? - Łypnął znad liter swoim szarym okiem.
- A co, leniwy kopciuszek nie ma ochoty nic gotować? - Wtrąciła się Bambi. - Jak chcesz, możesz zjeść moją spaloną jajecznicę. - Uśmiechnięta polerowała jeden ze swoich pistoletów SIG-Sauer P232 (nie żebym wiedziała, co te literki oznaczają, dla mnie to po prostu spluwa i koniec) - No to jak? Ty coś ugotujesz czy wolisz, żebym otruła nas wszystkich?
Widmo wstał i skierował się do swojego pokoju. Widać nie chciał czegokolwiek mówić, gdy ważą się losy naszych żołądków. Arejon za to parsknął szczęśliwie i pocwałował do stajni, gdzie miał swoją świeżutką trawkę, zerwaną dziś rano.


Na chwilkę przerwę ta niemiłą konwersację, bo chyba nie bardzo rozumiecie, co się tu dzieje. Dlaczego jeden z naszych towarzyszy je trawę, czy może skąd się wzięły nasze imiona? Nie? Po co, żyjcie w niewiedzy, nieuki jedne.
Ja jestem Asas. Mam czternaście lat długie do ramion, biało czarne włosy, zielone oczy, uśmiech diabła (Serio, chowają się przede mną, kiedy się cieszę, trochę to dziwne). Jestem średniego wzrostu, postury anorektyczki (no dobra, nie aż tak) i mam skrzydła. Nie, to nie literówka. MAM SKRZYDŁA. Takie czarne nakrapiane białymi plamkami. Nie pytajcie, jakie eksperymenty na mnie robili, jestem zwykłym dzieciakiem, nie takim z probówki.
A teraz ten leń, Roszpunka. Ma długie, brązowe włosy, które odrastają od razu po ścięciu, (więc nici z zostania skinem) przez co sięgają mu aż do pasa. Jego znudzone, szare spojrzenie zawsze mnie raczy, gdy robię mu wywody na temat robienia posiłków (Niestety tylko on potrafi zrobić takie dobre schabowe. I mielone. I smażone warzywa. Ok, jest doskonałym kucharzem, ale leniwym jak stara kobyła). Roszpunka, równe metr siedemdziesiąt wzrostu, świetnie gotuje i mol książkowym (Dodatkowo jak się nakręci, to potrafi cytować całe rozdziały), jest jak tornado gdy coś go wkurzy. Jego oczy zmieniają się w takie wielkie studnie, puste i głuche, a kiedy dobierze się do broni, zachowuje się jak zawodowy morderca. W takich chwilach się do niego nie zbliżam. Mimo, że to leń patentowany jakich mało, to ma doskonałą pamięć. Wręcz niesamowitą, bo zna tabuny filmów i książek, a nawet kilka języków. W tym hiszpański, dzięki czemu dostałam ksywkę "Asas" (To było pierwsze słowo, jakim mnie uraczył, po tym, jak się spotkaliśmy po raz pierwszy.).
No to Widmo. Wysoki, szczupły, z białą czupryną i czarnymi oczami. Facet na ogół jest milczący, ale chwilami wolę żeby nawet wrzeszczał, bo chodzi cicho jak duch. Czasami w ten sposób ryzykuje życie, na przykład z mojej ręki. Odzywa się dopiero, gdy coś mu idzie nie tak. Doskonale odzwierciedla senne koszmary i lęki w postaci czarnej mgły. Jest naszym asem w rękawie, gdy coś naprawdę ale to naprawdę idzie nie tak, bo jego moc oddziaływuje na wszystko wokół. Nawet zające i myszy rozpracuje. Jakimś cudem wyczuwa też, czy ktoś skłamie, ba, nawet wie czy komuś coś się nie przywidziało. Przy okazji kolejny doskonały zabójca. To dzięki niemu mamy pyszny pasztet, albo potrawkę z gronostajów (Lepsze to niż szczury i owady, które proponował na Roszpunka, gdy skończyły się nam pieniądze.).
Bambi. Niska blondyneczka o dużych, błękitnych oczach. Mówi delikatnym, łagodnym głosem, jest spokojna, kocha utwory Szekspira, rozpoznaje zioła po zapachu. Niech was ten opis nie zwiedzie. Bambi wyceluje z broni do każdego faceta, który ją poderwie. W sześćdziesięciu przypadkach tak na serio. Jest snajperką, bez której połowa akcji poszłaby w manowce. Wybija potwory jak kaczki. Jak się drowie do strzelanki w czytelniach bibliotecznych, zostawia je z tajemniczym Bambi na pierwszym miejscu. Jej jeszcze jedna doskonała umiejętność to wyrecytowanie dokładnego czasu słonecznego, bez spojrzenia w niebo. Nadal się zastanawiam, jak ona to robi.
Został mi tylko Arejon. Gadający koń. Dosyć mądry, wierzący w bogów greckich, gadający koń. Pomińmy możliwości konia propos posługiwania się ludzką mową. Przejdźmy do wyglądu. Jest maści polonino (Dla mnie ma po postu śnieżnobiałą grzywę i ogon, a sierść jest w kolorze ciemnego złota.). Arejon uważa, że bogowie istnieją, a my (Ja, chłopaki i Bambi) jesteśmy ich dziećmi. No... Niby skrzydła takowe posiadam, a nasze zdolności są ciut nienormalne, ale w bogów tak jakoś nie bardzo... A tym bardziej w Obóz Herosów, o którym powiedział tylko tyle, że tam są szkolone dzieci o podobnych zdolnościach do naszych. Czy mu uwierzyłam? No może trochę. Czy chciałam ten obóz odnaleźć? Niekoniecznie. Mimo tych niecodziennych wywodów, dzięki temu staremu ogierowi dowiedziałam się o potworach i sposobach na nie tak dużo, że na razie taka sytuacja mi wystarczy.
Mieszkamy w ogromnej jaskini gdzieś w północnej Szkocji. Jakieś pięć metrów do sufitu, z małym świetlikiem, zamykanym na złą pogodę. W połowie drogi do świetlika jest taras z zakręconymi schodami do centrum. Jaskinia ma promień, ja nie wiem, tak z piętnaście metrów. W jej ścianach wykuliśmy otwory na drzwi, tak że na parterze w równych odstępach jest ich sześć, a na piętrze cztery plus łazienka. W głównej grocie jest salon, ewentualnie jadalnia, w której to dyskutowaliśmy na temat posiłku.
Wstałam, by pozbierać broń zabraną do wykonania zlecenia, gdy usłyszałam gwizd. Taki charakterystyczny, jakby ktoś dłubał ci w uchu szpilką. I nie tylko ja go usłyszałam. Usłyszał go Widmo na schodach, Arejon w progu ogromnych dwuskrzydłowych drzwiach stajni, a nawet kłócący się przed chwilą Bambi i Roszpunka.
- Może jednak nie zanoś tego do zbrojowni? - Zadeklarował skupiony już białooki. - Chcą się zemścić? - Dodał szybko.
- Na to wygląda. - Cicho oddałam im arsenał. - Nie wiedziałam że mają na tyle szarych komórek. - Kucnęłam za niską szafką, stojącą pod ścianą, lekko rozsuwając skrzydła.
- Jaki plan. - Gwizd był jeszcze cichutki, ale to ogromne stado, nie mieliśmy zbyt dużo czasu. - Mam tylko kilka naboi, muszę iść do...
- Nie ma czasu - Łał, Widmo się odezwał, zapiszę to w kalendarzu. - Bambi, nawet kroku nie rób bo cię usłyszą. Ja pójdę. - I cichutko, jak na Widmo przystało, podreptał do metalowych drzwi, znikając w ciemnościach.
Arejon wycofał się za ogromne drzwi. W sumie to dobrze. Do walki z ptactwem on to się nie nadawał.
Gwizd stał się nie do zniesienia. Widmo wrócił, rozdając nam szybko nowocześniejszą broń, niż miecze i łuki. Kilka granatów ze spiżowymi odłamkami, pistolet dla Roszpunki, ozłocone kule dla Bambi, dla mnie krótkie, łowieckie noże ze spiżowym ostrzem. Sam zostawił sobie tylko kastety (Jakie? Spiżowe oczywiście!). Ja go kiedyś utłukę za ten brak bezpieczeństwa.
Ptaki wpadły, rozbijając szkło na świetliku. Deszcz strugami ścieka po brzegach jaskini. Wzbijam się w powietrze. Kręcę beczkę. Kilka z nich pada martwych. Jeden z dziobów rozcina mi policzek. Odbijam się od ściany. Rozkładam skrzydła. Wystraszone tracą orientacje. Wpadają na ściany z olbrzymią prędkością. Kątem oka widzę, jak Bambi biegnie po schodach, wystrzeliwując tony naboi. Resztę zasłania mi stado potworów. Powtarzam beczkę.
Podłogę wyściela pył. Zresztą, unosi się w powietrzu, tworząc mgłę.
Słyszę klnięcia Roszpunki. Nurkuję w stronę jego głosu. Widzę jak wymachuje sztyletem. Skończyły mu się naboje. Przeganiam grupkę ptaków nad jego głową, staję na tarasie. Próbuję rozciąć kilka z nich ale robią doskonałe uniki. Kilka dodatkowych rozcięć na rękach i nogach, jedno, bolesne na brzuchu.
Nie wytrzymam długo. Krzyki Bambi. Trzask przewracanych mebli. Chyba żadne z nas długo nie wytrzyma.
Pora na inną strategię. Rozkładam skrzydła. Prostuję się, mimo bólu.
- Ja, Asas wygram. - Mówię cicho, ptaki skupiają uwagę na mnie. - Wygram teraz i zawsze! Kiedy wrócicie, to ja wygram! Czeka was wieczna porażka z mojej ręki, wy latające robaczki! - Wściekłe rzuciły się na mnie.
Strzelam do góry, prosto przez świetlik, na świeże powietrze. Lecą za mną. Roszpunka wrzeszczy. Pewnie żebym nie robiła sobie żartów. Ma rację. Sama im nie dam rady, doskonale o tym wiem. Uśmiecham się gorzko.
Ale ja mam plan. Niezbyt przyjemny, ale jakiś plan mam.
Lecę prawie do chmur i rzucam się na ziemię, zwijając skrzydła. Dalej za mną lecą, powtarzając moje ruchy. Okrążam skałę na morzu i lecę wprost na nasze główne wejście do domu.
Czeka tam na mnie Widmo. Widzę jego skupienie. Widzę jak jego białe włosy, trochę już za długie, zmieniają kolor na głęboką czerń. Ma zamknięte oczy. Mgła wydobywa się z jego rąk, wije się jak ośmiornica coraz bardziej się wydłużając.
Pozostało kilka metrów. Dzika furia z jaką mnie gonią ptaki, nie pozwala im zauważyć czarnej mgły przed nami. Widmo otwiera oczy, ja zamykam swoje.
Czuję jak spadam. Moje skrzydła rozpadają się. Nie mam głosu, nie mogę wydać żadnego dźwięku. Próbuję się czegoś złapać ale ściany są całe w glutowatej mazi. Jest tak ciemno, że nie widzę własnych dłoni. Nie mogę płakać ani się śmiać. Czuję tylko taki ból w żołądku. Porażka. Przegrałam. Niemożliwe. Uderzam o ziemię. Nie mogę się ruszyć, mam dziwnie wykręcone biodra. Jestem przerażona. Jestem tak przerażona, że nawet nie mogę zaczerpnąć oddechu.
Nie chcę umierać.
- Asas! - Płaczliwy głosik Bambi. To tylko koszmar. - Oddycha. Co za szczęście.
Otwieram oczy. Nade mną siedzi Bambi, umazana krwią. Widmo i Roszpunka są cali mokrzy. Ja jestem cała w dreszczach. Jest mi tak zimno, że nie czuję kompletnie nic, nawet bólu tej ziejącej rany w brzuchu.
Jesteśmy w naszym salonie. Chyba. Bo niekoniecznie jak salon to wygląda. Wszędzie pył, kałuże na dywanie i sofie. Szafa leży na podłodze w kawałkach.
Czeka nas dużo roboty. Bardzo dużo.
- Bambi nie rycz, martwa nie jestem. - Mój głos charczy jak stary traktor. Ekstra po prostu. - Idź się przemyj, ruszać się mogę, więc z bandażem sobie poradzę. Chłopaki, weźcie się przebierzcie, chorych nam nie potrzeba, to nie szpital. - Rozejrzałam się. Gdzie ten koń? - Arejon! Przynieś mi apteczkę!
- Na pewno nic ci nie jest? - Widmo miał minę zbitego psa. Uśmiechnęłam się lekko. - Bo wiesz... Ja...
- Nic mi nie jest. - Stał jeszcze przez chwilkę. Poczucie winy strasznie go zżerało, widziałam to po zaciśniętej szczęce. - Nie martw się o mnie. To tylko... Koszmar. Idź już.
Odszedł powoli, jakby zastanawiał się czy na pewno ze mną w porządku. A było? Może... Nie chcę o tym mówić.
Bambi była już czysta. Ja miałam apteczkę na kolanach. Jednak sama się nie zabandażuję. Tak mi się ręce trzęsą że nawet nie mogę otworzyć zamka.
- Beze mnie sobie nie poradzisz. - Dziewczyna odebrała mi pudełko. - Unieś lekko ręce. Dobrze. Będzie teraz bolało. - Syknęłam przekleństwem. - Na szczęście narządy są całe. Będę musiała ją zszyć, żeby... - Jej oczy stały się ogromne jak talerze.
- Co jest? Hej, Bambi! - Potrząsnęłam jej ramionami. Czego się tak boi? Dlaczego znieruchomiała?
- Zostałaś otruta. - Jej źrenice są jak łepki od szpilek. Jest cała blada. - Nie wiem jeszcze czym, ale to bardzo silna trucizna. Zostało ci parę tygodni. - Ma martwy głos, tak bezceremonialny. Jakby czytała wiadomości w gazecie.
Obejrzałam się. Roszpunka prawie zemdlał. Klęczał na podłodze głęboko oddychając. Widmo był cały blady. Arejon zachwiał się, jakby tracąc równowagę. Niemożliwe. Przegram.
Ja umrę.
- Ja jednak uważam, że będzie miała przed sobą długie życie. - Huk wystrzału. To Bambi i jej szybka reakcja. - Spokojnie mam zlecenie. - Głos wydobywał się z innej strony, trochę bliżej.
Spojrzałam w lewo. Chłopak w wieku Roszpunki, czyli około siedemnaście, osiemnaście lat. Miał ciemnobrązowe oczy błyszczące niczym szkło, długie kruczoczarne włosy i oliwkową cerę. Był wysoki, cały ubrany na czarno. W wyciągniętej dłoni trzymał... List?
- Czego chcesz? - Warknęłam złośliwie. Chłopcy już przy nim stali, gotowi na wszystko. - Co miało oznaczać, że będę długo żyła? Masz odtrutkę?
- Przeczytaj. - Potrząsnął listem. Zauważyłam sygnet z czaszką na jego palcu.
- Dlaczego miałabym to przeczytać? - Spojrzałam mu w oczy. Twarz miał jak maskę, zero emocji. - Może chcesz mi coś zrobić i tylko czekasz, aż wystawię dłoń? - Uśmiechnął się, tak delikatnie.
Roszpunka wysunął rękę. Miał wściekłość wypisaną na twarzy. Widziałam też cień nadziei. Nie, braciszku, nie rób tego. Nie zwalaj na siebie winy. Chociaż, na co moje krzyki w myślach, i tak ich nie słyszy.
- Chłopcy, porozmawiajcie z nim. - Bambi przejęła kontrolę. Wróciła jej zimna krew. - Ja opatrzę do końca Asas.
Byłyśmy już w łazience. Denerwowałam się lekko, bo nie wiedziałam o co dokładnie chodzi.
- Przecież znasz ich umiejętności. Ten facet ich nie zagnie. - Blondynka wyczuła moje napięcie. - A tak poza tym. Nie możesz się poddawać. Wiem, że odtrutka jest łatwo dostępna. No, może tylko dla niego.
- Skąd? - Byłam tak skupiona na nim, że zapomniałam o jej umiejętnościach. Naprawdę się tym przejmuję.
- Cały pachnie czymś słodkim, czymś... - Przerwała na chwilę, by ścisnąć mocniej mi bandaż. - Co leczy rany i czyści organizm. Jak ambrozja bogów.
- Aż tak? - Nie wątpiłam w jej zdolności, ale, przyznajcie mi rację, taki lek nie istnieje. - Skoro ma tego na pęczki, to dlaczego mi tego wcześniej nie dał?
- Bo nam nie ufa? - Odpowiedziała pytaniem na pytanie. - Tak samo jak my jemu. Jeżeli nas wykiwa...
- To po mnie. - Przełknęłam wielką gulę, która stała mi w gardle.
Spojrzałyśmy sobie w oczy. Pora wyładować ciężką artylerię. Mam co do tego złe przeczucia.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

© Anonim jest tylko wtedy dopuszczalny, gdy piszący go rzeczywiście jest nikim.
Maira Gall