8 października 2014

Skrzydła Zwycięstwa III

Co chwilę spoglądałam na centaura. Obserwowałam każdy jego ruch dłonią, każdy wydany dźwięk. Czekałam tylko na odpowiedni moment. Kiedy mnie utłucze za to, co mówię o owocach jego pracy. Kilkusetletniej pracy. Ale stał cicho i słuchał, jakby poprzednie wydarzenia nie miały miejsca. Jakby nigdy się ze mną nie sprzeczał, ani nie chciał ze mną walczyć.
Skupiłam się na tłumaczeniu mojego planu. Przecież zawsze tak jest. On nie czuje żadnej urazy do mnie. Zapomniał o przekonaniu, że walka jest jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Nie musi wygrać, żeby wiedzieć, że ma rację. Po prostu nie chce i nie musi. Ale wciąż boję się, że skrzydła zadziałają bez mojej wiedzy, że zostanę zaatakowana od tyłu.
Dlatego oddziela nas ten stół ping - pongowy. Nie sądzę, aby dwumetrowy, czterokopytny centaur był w stanie zwinnie go przeskoczyć i nie połamać sobie nóg o ścianę pokoju.
- Czyli uważasz, że tylko drużyna z krwi i kości może go zatrzymać? - Kiwnęłam głową na podsumowanie Roszpunki. - Taka jak nasza?

- Nasza jest zbyt mała. Wiem, że chodzenie w ogromnej grupie sprzyja napadowi ale nie mamy innego wyjścia. - Mam nadzieję że mój plan jest idealny, choć wiem, że i tak go poprawimy. - Potrzeba nam około siedmiu, może ośmiu osób, nie mniej. Oczywiście muszą być świadomi niebezpieczeństwa i nie mogą iść z przymusu. Inaczej walka będzie z góry przegrana.
- Więc kogo szukamy? - Bambi miała spojrzenie profesjonalisty. Chciała jak najszybciej wykonać to zlecenie i wrócić do domu. Nie tylko ty, kochana. - I jak szybko?
- Muszą żyć w rodzinnej atmosferze, być najlepszymi przyjaciółmi, nie wiem, rodzeństwem może? - Nie udało mi się dojrzeć takiej grupy. Chyba, że Nico i ta Hazel, ale ich jest za mało. I te dwa Obozy...
- Może wam doradzę troszeczkę. - Chiron pochylił się nisko. - Znam taką grupkę, całkiem przyjazną. Na pewno wam pomogą.
- Którzy to? - Bambi widocznie oglądnęła większą część Obozu niż ja.
Centaur wskazał z uśmiechem na zdjęcie nad naszymi głowami (Akurat to, w które uderzyłam). Była na nim siódemka herosów, trochę starszych od nas. Trójka z nich miała fioletowe koszulki, czwórka pomarańczowe.
- Szykuje się niezła zabawa. - Roszpunka ma znajomych w swoim wieku. Tak, niezła zabawa.

No więc... Od postanowienia minęło tak z dziesięć godzin. I... Bierzemy udział w... Jak to zwali? Bitwa sztandarowa, nie inaczej... Bitwa o sztandar. Nie mam pojęcia w czym ma nam to pomóc, ale podobno tamci na pewno wezmą udział.
Trzymałam w dłoniach zbroję i tak sobie myślałam, czy na pewno to jest dobry pomysł żebym brała w tym udział. Moja moc w takich sytuacjach prawie nigdy się nie kontroluje. Ludzie zaczynają walczyć na poważnie, co nieodwracalnie im szkodzi na zdrowiu a nawet życiu. Nie chciałabym zobaczyć tej krwawej rzezi też tutaj.
Poczułam silne ramię Roszpunki na plecach. Spięłam się za bardzo i było to widocznie zauważalne.
- Nie martwo się siostrzyczko - Szepnął ciepłym głosem. - Będzie dobrze, to tylko zabawa. - Wziął moją zbroję i odłożył na stół. Odwrócił mnie, żebym widziała jego oczy. - Jestem tu z tobą. Bambi jest z tobą. Nawet ten milczący Widmo jest z tobą. Nic się nie stanie. Nie pozwolimy aby skrzydła wyszły spod kontroli. Więc się rozluźnij kochana, dobrze? - Uśmiechnęłam się, nieco sztywnie.
Roszpunka też się uśmiechnął, tym szalonym uśmiechem kiedy nadchodziła niezła zabawa. Może nie powinnam tak się denerwować i wziąć się w garść. W końcu nie ma to, jak się tłuc z dopiero co poznanymi osobami. Moje klimaty. Chociaż wolę tłuc potwory, bo one przynajmniej (jak umrą oczywiście) powracają do życia i dalej możesz się z nimi tłuc. I nie gania cię potem policja za morderstwo. Nie to, że kogoś zabiłam, po prostu zdaję sobie, jakie są konsekwencje zabicia człowieka. Pudło, ewentualnie eksperymenty naukowe (w moim przypadku).
Stałam teraz w zbrojowni razem z moim ukochanym braciszkiem i wybierałam zbroję. Bo tylko my zbroi nie posiadamy. Wolimy kamizelki kuloodporne, ale tutaj wszyscy mają takie same przedmioty do walki, więc kamizelka odpada (I ukochane sig sauer Bambi. Serio, kłóciła się nawet o gumowe kule, ale nie. Została ze swoim ekstra zabójczym łukiem, chociaż, jak mi mówiła, on jest bardziej nieporęczny i ma węższy zasięg.). Problem w tym, że nie stworzyli niczego dla skrzydlatego dzieciaka. Dlatego stoimy tu już ze dwie godziny i szukamy na tyle dużej, żebym mogła zmieścić pod nią skrzydła. Niestety takich też nie ma. Ja to naprawdę mam pecha.
- To już wolę żeby przeogromne psy mutanty o głowach mrówkojadów mnie rozszarpały i zrzygały gdzieś do morza Północnego. Może pójdę bez. - Roszpunka spojrzał się na mnie z ukosa - Albo zrobię sobie kolczugę, co mi zajmie tak ze dwieście lat.
Drzwi skrzypnęły echem po pomieszczeniu. Co nie uszło mojej uwadze, bo to były bardzo ciężkie drzwi. Stała w nich dosyć niezłych rozmiarów sylwetka. Przyjrzałam się tej osobie dokładniej. Chłopak o długich do ramion, kędzierzawych i czarnych włosach, szpiczastych uszach i oliwkowej karnacji patrzył się na nas wzrokiem gościa, który przesadził nie tylko z kawą, ale i heroiną chyba. Nie mogłam dojrzeć koloru jego oczy, tak miał rozszerzone źrenice. Stał tak chwilkę, jakby ogarniał co się przed chwilą stało, a potem powiedział bardzo dziwne zdanie.
- Leo Valdez przybywa na ratunek pięknemu aniołowi! - I się ukłonił. Jestem zszokowana. - Może pomóc señora? - Uśmiechnął się. Dobrze, nie wiem co zrobić. Owszem kolega jest słodki, ale...
Chwileczkę... Coś mi tek uśmiech przypomina...
- To on?! Ten ze zdjęcia! - Wrzeszczę prosto do ucha Roszpunki, godna ze swego odkrycia. - Roszpunka! - Zakrył mi usta ręką, bo z podekscytowania prawie piszczałam. Ok opanuję się już.
- Czy ty jesteś jednym z tej siódemki na zdjęciu w sali narad? - Braciszek spokojnie podchodzi do niego. - Proszę ciebie i twoich przyjaciół o pomoc. - Schylił, charakterystycznie tylko dla niego, lekko głowę, okazując szacunek i nieco zadziwiając rozmówcę.
- Ale do zbroi wystarczę tylko ja. - Albo był zawiedziony, albo naprawdę się nie spodziewał się takich słów. Uśmiechnęłam się. Zabawny jest, nie powiem. - Wystarczy tylko przerobić tą, co jeży na stole i będzie jak ulał.
Zaczęłam się śmiać. Albo naprawdę nie mam poczucia humoru, albo naprawdę on potrafi rozśmieszyć. Otarłam łzy z oczu.
- Porozmawiamy po bitwie, Roszpunka. Pewnie na nas czekają. - Odwróciłam się do Leo - Będę ci wdzięczna, jeśli zrobisz to w ciągu kilku minut. - Uśmiechnął się zadowolony.

Więc. Spróbuję to wyjaśnić, choć sama wiele nie rozumiem. Bitwa o sztandar to walka czterech drużyn dwa na dwa, czyli Obóz Jupiter na Obóz Herosów. Albo że każda z drużyn walczy o flagi innych drużyn. Wygra ta, która przed ukończeniem czasu będzie miała więcej flag. Coś takiego.
W każdym razie każde z nas było w innej drużynie. Poza zabawą mieliśmy inne zadanie. Mianowicie ocenić efektowność walki, współpracy i kilku innych cech herosów ze zdjęcia. Rozejrzałam się po drużynie czerwonych. Była tutaj tylko dwójka, blondynka o szarych oczach i czarnowłosy wesołek o spojrzeniu morskiej zieleni. Chyba byli parą, bo rozmawiali ze sobą dosyć zażyle. Słysząc z urywka ich konwersacji (ależ wybitne słowo), wnioskuję, że byli bardzo zadowoleni z przybycia do ich starego domu. Czyli, że mieszkali poza Obozem. Ciekawe.
Luknęłam tylko na resztę rodziny. Widać robili to samo co ja, czyli obserwowali. Zabrzmiał róg. Chiron donośnym głosem przepowiedział do zebranych:
- Dzisiejsza bitwa będzie jedną z wyjątkowych. Nie tylko dlatego, że przybyła do nas zwycięska siódemka, która pokonała Gaję. - Uśmiechnął się tajemniczo. W oczach miał taki sam błysk szaleńca, kiedy to zwracał się do mnie z prośbą o zabicie pytona. Wzdrygnęłam się. - Jest tu też czwórka Półkrwi, która przez ponad dziesięć lat mieszkała w niedostępnych dla nas rejonach Europy północnej. Proszę ich ciepło przyjąć gdyż są to nasi goście, którzy zgodzili się na równie trudną bitwę, co walka z tytanami. - Oczy zwróciły się na mnie i na moją rodzinę.
Powoli zbliżyliśmy się do siebie, bo trzymaliśmy się i tak na obrzeżach. Uścisnęłam ręce chłopców, modląc się w duchu, żeby moje skrzydła nie zaczęły reagować, ale były dość spokojne. Odetchnęłam głęboko. Trzeba się chyba przedstawić, co nie?
- Jestem Asas, - Szepty były wcześniej ale teraz nieco się wzmocniły. - Owszem, jesteśmy tutaj tylko z powodu misji zabicia Pytona i... - Zaczęli rozmawiać. Oj, jednak to nie będzie takie łatwe. - I bardzo prosimy wspomnianą siódemkę o pomoc w wykonaniu tej misji. - Cisza. Oczy kierowane na porozsiewanych tu i ówdzie starszych osób. To oni. Rozpoznaję ich twarze, oczy, włosy. Tak jak cała reszta, nie spuszczam ich z oczu. Błagam nie odmawiajcie, bądźcie odważni.
Pierwsza podchodzi blondynka i wesołek. Za nimi kolejna para, tym razem błękitnooki blondyn i piękna Indianka. Następnie dobrze zbudowany Azjata i Afroamerykanka. Razem z nimi Leo Valdez, który jako jedyny miał uśmiech na twarzy. Byli dobrzy, na pewno nas nie zawiodą. Proszę, nie odmawiajcie.
- Wiem, że to bardzo dużo, wymagać od was jeszcze jednej próby poświęcenia życia. - Bambi wyszła im naprzeciw. Wyglądała dość mizernie w porównaniu z tymi silnymi ludźmi. Czego ich centaur najpierw nie poprosił? - Nam została zlecona ta misja, ale nie możemy pozwolić, żeby nasza rodzina została wybita jak kaczki.
- Nie pozwoliłabym na taką rzeź. - Oj, niedobrze. Nie powinnam się odzywać. - W was jest moja nadzieja. Błagam z całego serca. - Dalej mają pokerowe twarze. Pomijając Leo. Ten to ledwo się od śmiechu powstrzymuje.
Tylko co w tym zabawnego? Nie mam pojęcia. Może mam coś na twarzy? Albo robię z siebie idiotkę przed tymi ludźmi, bo naprawdę to chcą nam pomóc, tylko robią sobie z nas żarty?
Nawet nie wiedziałam ile było w tym racji, kiedy Valdez naprawdę zaczął pokładać się ze śmiechu. Aż ukląkł na ziemi. Dołączył do niego czarnowłosy, potem reszta chłopaków którzy stali obok. Indianka zakryła twarz, a ciemnoskóra wachlowała się po twarzy.
Blondynka jako jedyna pomogła nam się ogarnąć w sytuacji.
- Strasznie wzięliście nas na poważnie, dlatego się śmieją. - Roszpunka prychnął. Widać było to dla niego dość żenujące. Ty przynajmniej siedziałeś cicho, ja odwaliłam najlepszą część szopki. - Pomożemy wam, nie ma sprawy. Ale może najpierw wygramy bitwę o sztandar, co? - Spojrzała z ukosa na czarnowłosego. - No chyba, że wolisz tak tu siedzieć i śmiać się z nic nierozumiejących dzieci co, glonomóżdżku?
Czarnowłosy wstał ocierając łzy z oczu. Podał mi błękitny hełm i, z uśmiechem, zaprosił mnie do gry. Odpowiedziałam mu, dość niepewnie, ale też uśmiechem. Stanęłam razem z nimi. Chiron tłumaczył zasady gry. Nasza grupa była dość spora i, nie ukrywam, wszyscy bardzo mocno brali sobie to do serca. Czułam ich wibracje, chęć wygranej, rywalizacji. Moje skrzydła drgały delikatnie.
- Umiesz latać? - Spytała się blondynka, jak się dowiedziałam z rozmów, Annabeth - Przepraszam, jeśli cię uraziłam, tak z ciekawości.
- Nie ma sprawy. - Zacisnęłam palce na mieczu. - Tak, umiem. Przykro mi, ale nie mogę ich użyć podczas walki o sztandar. - Mina jej zmętniała, tak myślałam. Obmyśliła już strategię. - Ale nie z powodu mojej rodziny. Uwierz, nie chcesz żebym latała między wami.
Nie zadała pytania, dlatego, że Chejron krzyknął żeby się przygotować. Zwycięstwo, zwycięstwo, zwycięstwo... Wszyscy, prawie wszyscy, mieli w głowie tą myśl. Gdy zagrzmiał róg, poczułam, jak swędzą mnie wszystkie kości skrzydeł, jak... Wręcz proszą mnie, żebym wzleciała w powietrze i dopingowała całą grupę. Zmusiłam się, żeby biec. Biegnij Asas, biegnij ile napędu w nogach.
Miałam proste zadanie - odciągnąć napastników. Pestka. O ile nie masz na plecach kończyn dłuższych niż twoja wysokość, które zahaczają o każdą gałąź. Normalnie sunęłabym nisko, między pniami, co jakiś czas podbijając się nogami albo tymi (w tej chwili nieużytecznymi) skrzydłami. Usłyszałam krzyki, widocznie się zorientowali. Zahamowałam i zaczęłam za nimi biec. Byli szybcy, bardzo szybcy, w dodatku nacierali jak taran.
Zauważyłam gałąź nisko nad ziemią. Czemuż by nie... Złapałam ją, wykorzystując pęd ciała wskoczyłam na kolejną. Miałam doskonały widok. Annabeth i Percy doskonale współgrali, rozbrajając każdego, kto im się podwinął. Niedaleko, jakieś osiemset metrów od nich, walczyła Afroamerykanka z Azjatą. Chłopak co jakiś czas zmieniał się w jakieś zwierzę (czy tylko ja nie mam żadnej, tak wyjechanej w kosmos, mocy?), a dziewczyna doskonale cięła swoim złotym mieczem. Jakby nie patrzeć, tylko oni mieli szansę pokonać tą dwójkę.
- Rzadki widok. Asas nie walczy. - Parę metrów ode mnie, również na gałęzi stał sobie oparty o pień Roszpunka. - Czyżby moja siostrzyczka nie miała zamiaru brać udziału w wygranej? - Uśmiechnął się złośliwie. A to bestia.
- Obserwuję ich. - Spojrzał na tych w dole. - Ale jak chcesz, - ukłoniłam się - braciszku. Może zawalczymy? - Wyszczerzyłam zęby, ucieszona z przyszłej porażki mojego kochanego braciszka.
- Twoje słowa są dla mnie rozkazem, pani. - I zeskoczył z drzewa. Poszłam w jego ślady.
Miał sztylety, zakończone lekkim łukiem. Czyli przewidział, że w końcu się ze mną zetknie. Powstrzymałam się od potrząśnięcia skrzydłami. Wywołałoby to niemiłą falę walk i kłótni. Wyjęłam miecz z pochwy. Zaczęliśmy krążyć wokół siebie. Oboje mieliśmy uśmiechy na ustach, jakby ktoś opowiedział dobry żart.

Atakuje pierwszy, uskakuję w górę. Pociąga mnie za kostkę, ląduję twardo na ziemi. Próbuje mi przyłożyć ostrze do gardła, robię przewrót, staję na nogi. Podbiegam, robię obrót i uderzam tępą częścią klingi. Paruje cios. Obracam miecz w dłoni, robię obrót w drugą stronę, tym razem celując w nogi. Zaskoczony skacze, ale ja zahaczam o podeszwę jego butów. Upada na kolana, jeden sztylet ląduje gdzieś z boku. Czubek miecza już wędruje na jego krtań, gdy słyszę krzyk radości.
Szlag. Zwycięstwo.
- Asas, nie rób tego! - Roszpunka z przerażeniem w oczach rzuca się na mnie, ale ja już jestem w powietrzu. - Asas!
Nie mogę nic zrobić. Lecę w górę, emanując swoją mocą. Szlag, szlag, szlag! Mogę tylko oddalić się od tego miejsca. Gdy jestem ponad linią lasu, pikuję w stronę morza. Tam kołuję i wracam okrężną drogą.

Stanęłam, nieco ochłonięta, na boisku do siatkówki. Słyszałam oznaki porażki, nikt nie wygrał. Nie wygrali, bo zaczęli się zabijać. Przeze mnie zaczęli się zabijać. Przez MOJE SKRZYDŁA. Zaśmiałam się. Mam takie pesymistyczne myśli, kiedy zawsze to ja napędzam całą zabawę. Porażka, przegrana. W sercu tak mi się kotłuje od tych słów, że mam ochotę zniszczyć cały Nowy York. Chcę wygrać, chcę zawsze wygrywać. Jak przegram w prawdziwej bitwie... Oni zginą. Moja rodzina zginie. Nie mogę do tego dopuścić.
- Nigdy nie przegram. - szepnęłam w nadziei.
- Czyli jednak jesteś córką Nike. - Odwracam się, celując ostrze w pierś przeciwnika. - Spokojnie, nic ci nie zrobię. - To Indianka. Spokojnie opuszczam miecz. Podchodzi z lekkim zawahaniem.
- Córką Nike? - Przypominam sobie wykłady Roszpunki. - Tej od zwycięstwa, prawda? - Dziewczyna kiwa głową.
- Pewnie wiesz, co się stało, kiedy odleciałaś? - Zacisnęłam szczękę. Oczywiście, że wiem. - Gdyby nie mój urok, prawdopodobnie nikt by z tego nie wyszedł. - Prychnęłam. Urok, zmuszanie słowami. Pewnie o tym mówił Chejron. - Twoje skrzydła nie są złe. Owszem, każde z nas chciało wygrać ze wszelką cenę, ale było w tym coś więcej.
- Nadzieja. - Popatrzyłam jej w oczy, Zmieniały kolory, jak w kalejdoskopie. Na dłuższą chwilę były czarno białe, jak moje skrzydła. - To ona prowadzi nas do zwycięstwa, tylko ona. - Spojrzałam na zachodzące słońce. - Porażka jest za to czymś, na czym człowiek się uczy, ale też prowadzi do łez i powoduje śmierć. Śmierć uczuć, więzi, radości, a na koniec życia. Wtedy to nadzieja ginie jak zdmuchnięty płomyk.
Po tym obie w milczeniu patrzyłyśmy na czerwień na niebie. Zrozumiała. Wiedziała, o co chodzi. Chyba zadam jej to trudne pytanie.
- Proszę was o zgodę. - Skrzywiła się, jest mądrzejsza niż się spodziewałam. - Czy wy, przyjaciele na dobre i na złe, cała wasza drużyna, zgadzacie się na to, żebym wysłała wasze życia na pewną śmierć?

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

© Anonim jest tylko wtedy dopuszczalny, gdy piszący go rzeczywiście jest nikim.
Maira Gall