9 listopada 2014

Skrzydła Zwycięstwa IV

I wtedy, ni stąd, ni zowąd, z wody strzela wielki na jakieś dwadzieścia pięter wąż. Gad w ogóle nie ma taktu. No kurczę, a udało mi się stworzyć taką mroczną atmosferę. Drugi raz tego pytania nie uda mi się zadać. A, tak na marginesie, wcale nie mam humoru na tłuczenie potworów. Wcale.
- Możesz użyć czaromowy? - Mówiąc to, wyciągam swój krótki miecz. - Tak, żeby wszyscy się skupili? - Indianka, wcześniej oszołomiona, teraz kiwa lekko głową.
- A ty? - Pyta, kiedy mam odlecieć. Uśmiecham się krzywo.
- Zagram w ciuciubabkę. - Robi wielkie oczy. - Biegnij już.
Skaczę w niebo, Piper biegnie w dół obozu. No tak, ciuciubabka. Mam nadzieję, że to coś ma na tyle mózgu, żebym mogła się z nim pobawić. Heh, Asas, ty to masz poczucie humoru, niesamowite po prostu. Wzbijam się coraz wyżej, wykorzystując moc własnych skrzydeł. Muszę się skupić, muszę skupić jego uwagę tylko na mnie.
Wąż otrzepuje się z wody. Przy zachodzącym słońcu wygląda niemal jak modelka na sesji. Tęcza tworzy rozbłysk wokół jego łba. Patrz na mnie. Przegrasz. To mnie musisz pokonać. Czuję się niemal, jakbym mogła rozmawiać telepatycznie. Tia, ja i telepatia, co jeszcze? Może ogolę sobie głowę i siądę na wózku (Prawie jak Charles z X-men'ów.)? Jestem już na wysokości jego błyszczących ślepi. Są czerwone, prawie jak krew.
Spogląda na mnie.


- Córka Zwycięstwa? - Co do cholery?! Czy on właśnie przekazał mi myśli?! - Widać nie będę musiał daleko szukać. Moja pani będzie uradowana, jeżeli pojawisz się przed jej obliczem. - Pani? Jeżeli to jej podwładny, to kim ona jest?

- Słucham? - Nie zauważam, że mówię na głos. - Nigdzie nie idę. Nawet nie myśl sobie, że gdziekolwiek mnie zabierzesz. - W myślach słyszę jego śmiech. Czy pytony mogą się śmiać? Chyba nie.
- Nie powiedziała nic o tym, że musisz się zgodzić. - W gardle staje mi wielka gula. Jasne, nie muszę się zgodzić. On po prostu mnie teleportuje, jak Nico. Prawda? - I nie zapomnij, że tylko ciebie mam tam zaprowadzić żywą. - Czuję, jak coś się we mnie gotuje. Chce ich pozabijać?!
- Co zrobisz, jak ci ucieknę? - Mimo, że prawie cała się trzęsę, głos mam pewny. - Co się stanie, jak mnie nie znajdziesz? - Gad jakby się uśmiecha.
- Najpierw ich zjem. No może nie wszystkich, ostatnio cierpię na niestrawność. - Chyba jest bardzo zadowolony, że to słyszę. - Kilkoro zamknę w lochach, w końcu jesteś taka altruistyczna. Nie zostawisz ich samych, prawda? - I wtedy po prostu pękam.

Szarpię skrzydłami w górę, robię krótką beczkę i pikuję wprost na jego paskudną gębę. Nie pozwolę, nie pozwolę, nie pozwolę. Tylko spróbuje tknąć któregoś z tych dzieciaków, to wypruję te jego flaki. Jest plus, pozbędzie się niestrawności. Przez chwilę na mojej twarzy miga cień uśmiechu. Jestem tuż przy jego ślepiach. Wyciągam miecz przed siebie. Zaraz przebiję jego czaszkę i zabiję na miejscu.
Nagle coś mnie rzuca z powrotem na plażę. Próbuję się podnieść, ale jakaś niewidzialna siła przyciska mnie do mokrego piasku.
- Puść mnie do cholery! - Nie mogę nawet ruszyć skrzydłem. - Wypruję ci flaki, ty gnijąca kupo mięsa! - Patrzę prosto na gada. - Masz pietra, co?! Boisz się mnie?! No co! Mowę ci odebrało?!
- Niestety to nie ja mam moc przyzywania wiatrów. - Wysunął niebieski język. - Jestem tylko posłańcem, fterá ti̱s níki̱s (przyp. aut.: skrzydła zwycięstwa) - Jak nie on to kto mnie tak urządził? I co to znaczy "fterá ti̱s níki̱s"?
- Asas! - Roszpunka wrzeszczy, gdzieś za moją głową. - Asas, uspokój się! On cię zwodzi! - Co nie zmienia faktu braciszku, że dalej chce was, jako danie główne.
Czuję jego ciężkie kroki. Biegnie tutaj, razem z nim kilka innych osób. Kiedy zauważam jego sylwetkę, znowu zaczynam się szarpać.
- Roszpunka, on chce was zabić! Pomóż mi! - Brat siada na mnie (bez skojarzeń proszę) i przytrzymuje mi ręce. - Co ty robisz! On. Chce. Was. Zabić. - Wściekła mocno akcentuję każdy wyraz. - Puść mnie!
Pozostałe osoby zdążyły do nas dobiec. Stają, nie spuszczając wzroku z węża, przed nami i celują do niego broń. Zauważyłam wśród nich Bambi, Piper i Leona. Resztę ciężko było rozpoznać, leżąc przygniecionym do ziemi.
- Jason możesz ją puścić. - Bambi skina głową w stronę czerwonych tenisówek. Jason? - Tylko uważaj. - Poczułam, że mogę już poruszać nogami.
- Hej, o co chodzi! Bambi! - Próbuję się wyrwać, ale Roszpunka trzyma mnie bardzo mocno. - Czego mnie zatrzymujecie do cholery! - Pyton znowu się śmieje.
- Oni powstrzymują cię od rychłego samobójstwa. - Samobójstwa? Czy on nie za bardzo się przecenia? - Masz werwę, skrzydlata kobieto. A skoro masz werwę, masz też brak rozsądku. - Zaczynam powoli się uspokajać. Wsłuchuję się w jego słowa. - Owszem, cenisz życie innych, ale o swoje wcale nie dbasz. To cię zgubi. - Zgubi? Dlaczego mi mówi takie rzeczy?
- Dlaczego mnie ostrzegasz, gadzie? - Moja rodzina niespokojnie się porusza. Nie słyszą, co on mówi? Bo tylko mnie chce żywą... W końcu ma to sens. - Przecież masz mnie porwać do swojej pani, więc po co dajesz mi rady? - Słyszę jego przeciągły syk, jakby westchnienie.
- Nie pamiętasz mitologii? - Przekrzywia łeb, na co grupa przede mną jeszcze bardziej się niepokoi. - Jestem władcą przepowiedni. No, może niekoniecznie ja, ale na pewno ma pani zdobędzie Delfy i zawładnie w pełni mocą wyroczni. - Ziewa, pokazując dwie pary kłów jadowych. - A jak na razie, to zrobiłem się głodny. Co powiesz na deser, córko Zwycięstwa? - To źle mi się kojarzy. To bardzo źle mi się kojarzy.

- Roszpunka puść mnie. Negocjacje się skończyły. - Próbuję przybrać poważny ton. Braciszek wybałusza na mnie oczy. - Zrobił się bardzo głodny. Uwierz, nie chcesz tu teraz siedzieć. - Posłusznie schodzi, ale nadal pilnuje, żebym nie strzeliła w powietrze jak torpeda.
Wstaję i mocno potrząsam skrzydłami. Miecz zdążyłam schować do pochwy, więc mam czym walczyć. Staję w grupie Herosów. Wszyscy są bardzo poważni, oczy im się błyszczą niczym gwiazdy.
- Jakiś plan? - Pytam się Annabeth, która uważnie przygląda się każdemu elementowi węża. - Powiedział, że tylko mnie chce żywą. Resztę po prostu zje. - Czuję ich chęć walki, wygranej za wszelką cenę.
- Nie wiem, nie znam jego słabych punktów. - Percy wzdryga się na te słowa. To chyba oznacza, że ta kupa mięsa bez nóg naprawdę nie ma słabych punków. - Jedyne, co możemy zrobić, to go odciągnąć. - Nikomu się to nie podoba, nawet mi. Przecież wiadomo, że wróci. I będzie chciał się zemścić.
Biorę dwa głębokie wdechy. Raz kozie śmierć, prawda? Bo co mam do stracenia? Rodzinę? Dom? Tak, mam wiele do stracenia. Pora zrobić z siebie męczennicę.
- Pójdę z nim. - Kilka "co?!" i "Słucham?!" jest doskonałym potwierdzeniem, że to najgorszy pomysł. Pyton wysuwa język i zaczyna się rozglądać. Nie ma czasu. - I tak tylko mnie chce. Jeśli z nim pójdę, nie jestem w stu procentach pewna, ale zostawi Obóz w spokoju. - Bambi wyraźnie zaprzecza. Roszpunka prawie na mnie wrzeszczy.
- Pójdę z nią. - Mało zawału nie dostałam. Widmo? Kiedy on się tu pojawił? - Pomogę jej wydostać się z tego bagna. Roszpunka, obiecuję na Styks, że włos jej z głowy nie spadnie. - Chwila ciszy. Nasz przeciwnik kładzie swoje cielsko na wodzie i sunie prosto na nas.
- Ja pójdę z wami. - Leo? Ten zabawny Leo, co sobie z nas żarty robił, chce z nami iść? - Przyda im się mała pomoc. - I oczywiście ten szalony uśmiech.
- Ja się zgadzam. - Mówię szybko. - Będzie nas trójka, zostawimy wam ślady. - Gad jest coraz bliżej.
- Dobrze. - Bambi chowa pistolet. - To najlepsze wyście, jak na razie. - Spoglądam na resztę.
- Powodzenia, Leo. - Azjata Frank, opuszcza łuk. Afroamerykanka daje mu kuksańca w brzuch. - Razem z Hazel.
- Stary, jesteś wariatem. - Jason przeciąga ręką po włosach. - Zgadzam się.
- My też. - Annabeth pokazuje na Piper i Percy'ego. - Na pewno do was dotrzemy.
Został tylko Roszpunka. Ma najbardziej bolesną minę, jaką w życiu widziałam na jego twarzy. Wie, że to jedyne wyjście. Musi się z tym pogodzić. Kurczę, jak ja zginę, on umrze z rozpaczy. Patrzę mu prosto w szare oczy wypełnione bólem.
- Dbaj o siebie. - Przytula mnie. - Nie daj się zabić siostrzyczko. - Całuje mnie w czoło i się odwraca. - Idźcie już. - Myśli, że nie słyszę, ale wiem. Głos mu się załamał.
- Ej, gadzie! - Krzyczę, choć nawet nie muszę. - Co powiesz na to, że pójdę z tobą dobrowolnie! - Zaskoczony potrząsa łbem.
- Skąd przyszła ci do głowy taka decyzja? - Uśmiecham się jakbym uciekła właśnie z psychiatryka. - Czyżbyś nie chciała ich wysyłać na pewną śmierć?

- Jeżeli przysięgniesz na Styks, że w żaden sposób nie zagrozisz Obozowi, ani jego członkom, to z tobą pójdę. - Pyton śmieje się. - I jeszcze jeden warunek. - Skupia na mnie czerwone ślepia. - Ci dwaj panowie, co stoją za mną, idą jako... Powiedzmy, że moja ochrona. - Wąż wypuścił jęzor i syknął przeciągle. Potem znowu się zaśmiał.
- To będzie ciekawa podróż, terá ti̱s níki̱s. - Pokazuje kły, to chyba jego uśmiech. - Tak, przysięgam na Styks. Zgadzam się na twoje warunki.

Zadowolona uśmiecham się jeszcze szerzej. Wygrałam bitwę, zostaje jeszcze wojna.
- Wiesz, że możesz zginąć. - Kiwam głową. Próbuję się skupić na liczeniu prowiantu. - I że nie wolno mu ufać? - Znowu kiwam głową. Mam za mało wody, dokładam jeszcze jedną butelkę. - I musisz uważać na skrzydła? - Pomyliłam się w liczeniu pieniędzy. Jęczę i odkładam plik funtów.
- Bambi, spokojnie! Nic mi nie będzie, rozumiesz? - Spoglądam w jej niebieskie oczy. - Będziemy to wspominać, jako bardzo trudne, ale piękne wspomnienia, rozumiesz? - Zaciska usta w wąską kreskę. - Nawet nie waż mi się płakać. Jesteś Bambi, ta Bambi, co celuje do każdego podrywacza w promieniu dziesięciu kilometrów. Ona nie płacze. - Przytula mnie przez stół. - Wrócę, obiecuję. - Szepczę w jej blond włosy. Wcale nie jestem pewna czy przeżyję. Ale wrócę, obiecuję.
Stoję naprzeciw zielonego gada, gotowa do podróży. Widmo już dochodzi, a Leo siedzi już od dawna na wielkim kamieniu, z największym plecakiem, jaki w życiu widziałam. Reszty nie ma. Pyton miał jedną prośbę. Mianowicie nikt nie może być świadkiem naszego odejścia. Chyba nie chce, żeby ktoś się za nami skradał. Wiedziałam, że nie jest idiotą.
- Widzę, że jesteście gotowi. - Zrobił coś, że nie tylko ja go słyszę. Spogląda łbem na Widmo. - Twoja mgła na mnie nie zadziała, omíchli̱ tou fóvou (przyp. aut.: mgła strachu), więc nie próbuj mnie oszukać. Ponieważ moja aktualna forma jest dość niewygodna w podróży, to przebędę tę drogę inaczej. - Czerwone ślepia kierują się na mnie. - Wystaw dłoń, córko Nike. - Ostrożnie wysuwam dłoń z kieszeni bluzy. Co ten gad chce mi zrobić?
Wąż zamyka oczy. Pochyla łeb i dotyka nim mojej dłoni, przez co czuję dreszcze. Słyszę szelest jego skóry, głośny i nieprzyjemny, jak pocieraniem papierem ściernym o widelec. W jednej chwili skurczył się do rozmiarów małej bransoletki, która wsunęła się na mój nadgarstek.
- Czyli będziesz sobie spokojnie odpoczywał na mojej ręce, tak? - Wiem, że to niemiłe, ale jakoś nie mogę przestać dogryzać nielubianym przeze mnie osobom. - My za to przebędziemy tą niebezpieczną podróż, stawiając czoła potworom, tak? Jesteś tchórzem? - No teraz to mógłby mnie już zabić. Podziwiam go za cierpliwość.
- Córko zwycięstwa, radziłbym uważać na słowa. - Jego miniaturowe oczy błyszczą szkarłatem. - Jeżeli pozwolisz sobie za dużo... - Się doigrałam.
Jego pysk dziabie mnie w palec. Wyję z bólu. Cztery małe szpikulce, dranie jedne, wessały mi do ręki truciznę. Widmo prawie skacze w moją stronę. Leo stoi z wściekłą miną.
- Chyba potrzebna ci jest żywa, prawda?! - Valdez strzela płomieniem z palców. - Więc, po co ją zabijasz? - Wąż puszcza mój palec. Czuję wyraźną ulgę, pewnie trucizna wróciła do kłów.
- To jest tylko zabezpieczenie. Mam nadzieję, że nie zrobicie nic głupiego, śmiertelnicy. - Python błyska szkarłatnym okiem. - Zajmijmy się czymś innym ta paidiá to̱n theó̱n (przyp. aut.: dzieci bogów). Transport już czeka.
- Transport? - Zaskoczeni mówimy chórem. - Jaki transport? - Patrzymy na siebie, jakbyśmy nie znali znaczenia tego słowa.
Wąż wzdycha i kieruje nas poza obóz. Tam stoi Volvo Touareg, jak mi mówi Leo. Nowiutkie, prosto z salonu. Widać, ktoś tu okradł bank.
- Skąd żeś to wytrzasnął? - Gapię się wielkimi oczyma na bransoletkę. - I nie mów mi, że ci po prostu ot tak pożyczyli. Jesteś wężem, a poza tym ludzie cię nie widzą. - Valdez oczywiście postanowił się nami nie interesować i od razu wsiadł do tego czarnego cudeńka. Widmo cicho stoi obok mnie.
- Mam swoje sposoby, o których nie musisz wiedzieć. - Jego oko po raz kolejny tej godziny błyska, jak lampka LED. - Leonie Valdezie, proszę wpisać współrzędne. Fairy, TX 76457. - Syn Hefajstosa zacina się, jakby na chwilę, ale posłusznie wpisuje współrzędne do GPS'a.
- Będziemy jechać tak ze dwa dni. - Mówi wciąż wpatrzony w ekran urządzenia. - Jesteś pewien? Tam nic nie ma. - Patrzy się na mnie. Cofnij, raczej na gada na mojej dłoni. Ma uniesioną jedną brew, oczy jakoś ma zmętniałe. Chyba nie lubi tamtych okolic.
- Skoro tam nic nie ma, to po co nas tam kierujesz, Pythonie? - Widmo pakuje nasze torby do bagażnika. - Odpowiesz? Nie bardzo mi się chce jechać wprost w łapska potworów. - Klapa bagażnika trzaska. Mam złe przeczucia.
- Ma pani czeka na was właśnie w tamtym miejscu. - Czuję w jego głosie dziwne drgania. - Czyż to nie oczywiste? - Śmieje się, a jego łuski trzęsą się wraz jego śmiechem. Przeszywa mnie dreszcz. Jest przerażający. - Wy, herosi, jesteście jak zwierzyna. Kierujecie się instynktem, a nie rozumem. Dlatego tak krótko żyjecie. - Gad zamiera, a jak wraz z nim. Strach coraz bardziej mnie ogarnia. - Jedźcie już. Nie mamy dużo czasu.
Wszyscy bez słowa wsiadamy do auta. Leo przekręca kluczyk, silnik warczy. Mam złe przeczucia. Mam bardzo złe przeczucia, co do tej wyprawy. I boję się, że któreś z nas nie wróci z niej żywy.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

© Anonim jest tylko wtedy dopuszczalny, gdy piszący go rzeczywiście jest nikim.
Maira Gall