5 czerwca 2015

Spotkanie z Paskudziem

Dawno dawno temu... Nie, inaczej... W pewnej odległej krainie... Jeszcze nie tak. Hmm...
Tam gdzie ludzkie oko nie dostrzega światła ani cienia, w czeluściach lasów i gór żyją istoty magiczne. Żyją i ukrywają się, gdyż ludzie to istoty zachłanne, zdolne dla własnego dobra zniszczyć wszystko na swej drodze. Siedzą tam i czekają. Czekają, bo nieuchronny koniec, koniec WSZYSTKIEGO zaczyna się.

Dostałam pilną wiadomość od kapłanki. Mam się stawić natychmiast w kwaterze głównej.
Mam nadzieję że to naprawdę coś ważnego. Inaczej sama płaci za paliwo do motocyklu.


Zajechałam na parking naszej organizacji. Był to budynek chroniony od każdego rogu figurą Światowita - boga o czterech twarzach zwróconych ku czterem stronom świata. Tworzył on pewnego rodzaju ochronę przed nieproszonymi gośćmi, tak więc wszelkie istoty ze złymi intencjami albo po prostu zagubione podświadomie omijały to miejsce. Na czterometrowych drzwiach z litej skały wykutych zostało pięć scen powstania świata. Absurdalne i piękne błyszczały w świetle słońca, niczym gwiazdy. Ściany okalające te monumentalne drzwi obrośnięte były czerwieniącym się bluszczem, gdzieniegdzie odkrywającym niewielkie witrażowe okienka.
Uderzyłam w mosiądzową kołatkę, w kształcie liści dębu - symbolu naszego świata. Drzwi zaskrzypiały, ukazując jasny korytarz, brzmiący od szelestu liści. Weszłam do środka, nie zwracając uwagi na Kadetów - młodych uczniów sztuk walki czy magii. Teraz nie miałam czasu na wiotkie pogaduszki. Wskoczyłam na stopnie schodów, rosnących po skrzydłach budowli. Komnata - albo jak zwykłam mówić gabinet - kapłanki mieściła się na poddaszu, tuż przy świetliku, gdzie padało najwięcej światła odbijanego przez liście Drzewa.
Stanęłam przed drzwiami, prostymi, bez zbędnych dodatków. Wzięłam głęboki oddech i zapukałam. Podobnie ja przy wejściu głównym, same się otworzyły. Weszłam, gotowa na wszystko.
Cisza.
Słodka cisza, bez jej niezadowolonego głosu i stukających pantofelków. Czyżby zrobiła mnie w konia? Nie mogła tego zrobić, ubiłabym ją. Rozejrzałam się dokładnie. Pośród tysięcy ksiąg na półkach i podłodze nie widziałam śladu po kapłance. Westchnęłam zadowolona. Podeszłam do stołu (który jako jedyny nie był zasypany książkami) i usiadłam naprzeciw jedynego, ogromnego okna.
Pozostaje mi na nią czekać. Przecież nigdy bez powodu nie wzywa wyższych rangą do kwatery głównej. Mam nadzieję.
- Ty jesteś tą dziewczyną? - męski, bardzo czysty głos, nagle pojawił się za moimi plecami. Skoczyłam gotowa na wszystko.
Licho, wilkołak, bies, czart, odmieniec. Potocznie uważa się je za zło, które trzeba wyeliminować. Tak naprawdę są one, jak zwierzęta poddane ogromnemu stresowi. Trzeba je uspokoić. Wtedy osoby, które utknęły w ich ciałach, wracają do Nawie, a same ciała stają się zwykłymi istotami magicznymi.
Ale facet stojący przede mną, nie jest ani lichem, ani czartem, już nie mówiąc o wilkołaku bądź odmieńcu. Jego ciało i dusza są w idealnej symbiozie ale jednocześnie do siebie nie pasują. Poza tym jeszcze nigdy nie widziałam tak dorosłego latawca, jakby nie patrzeć jest to wręcz niemożliwe.
- Czego się we mnie tak wpatrujesz? - Przekrzywił głowę, a jego długi ogon po raz kolejny strzelił niczym bat. Mimowolnie się wzdrygnęłam. Jego osoba mnie przerażała. Byłam jednak wojownikiem, posiadałam jako taką dumę.
-Nigdy nie widziałam stworzenia takiego jak ty. To oczywiste, że będę ci się przyglądać. - Siadłam na stole, żeby ukryć drżenie nóg. Naprawdę mnie przerażał. - Czym jesteś. - Miał różowe tęczówki oczu, połyskujące w świetle jarzeniówek. - Bo na pewno nie jesteś latawcem, za którego początkowo cię uważałam. - Uniosłam brwi, czekając na jasną odpowiedź. Uśmiechnął się.
Moje serce walnęło jak gong. Miał kły. Latawce nie mają kłów. Moja rychła nadzieja, że osobnik przed moimi oczyma jest jednak czymś mi znanym, legła w gruzach. Przełknęłam ślinę.
Jeżeli czegoś nie znasz - nie wiesz, jak to pokonać. Wtedy jest prawie stuprocentowa pewność, że zginiesz. Jeżeli dodatkowo "obiekt", którego nie znasz, się tobą interesuje - jesteś martwy.
Tak więc... Jestem już martwa.
- Dlaczego cię to tak interesuje? - Podszedł bliżej. Mięśnie mi zesztywniały. Wysunął krzesło, obok którego siedziałam. - Słyszałem, że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego. - Mówiąc to obrócił krzesło tyłem do mnie i siadł na nim okrakiem. Nic wspólnego? Widzę go pierwszy raz na oczy. Chociaż ma rację, nie pozwalam na głębsze kontakty z współpracownikami, nie ważne kim by byli.
Czułam bicie serca w gardle. Bałam się, że nagle skoczy i, niczym wąpierz albo wilkołak, przegryzie mi krtań. Wzięłam głęboki oddech. Tylko spokojnie, on jest pod jurdystykcja Kapłanki, nie zrobi mi krzywdy.
- Muszę wiedzieć. Jestem Kondotierem, dla mnie wiedza to szansa na przeżycie. - Przyglądał mi się chwilę, jakby przetrawiał moje słowa. Przeszły mnie zimne dreszcze. Co on powie? Czy zachowa się jak człowiek, czy bezmyślne zwierzę?
- Paskudź. - Hę? Paskudź? Czy się przesłyszałam?
- Paskudź? - Kiwnął głową.
Pies ze skrzydłami, posłaniec Roda. Nigdy na niego nie trafiłam. Prawdopodobnie nigdy nie istniały. Chwileczkę, on przecież nie jest psem. Owszem, ma skrzydła, ale to nie oznacza, że od razu można wrzucić faceta o tego samego worka, co Paskudzia.
- Nie jesteś psem. - Zaśmiał się. Jego melodyjny głos przeciął ciszę niczym bicz. - Czego się śmiejesz? Przecież...
- Pojawił się nagle, u stóp Drzewa. - Tak. Te pantofelki. I nienaturalnie pusty głos, nie wytwarzający żadnej nuty. Spojrzałam na drzwi. - Z listem w ręku zemdlał parę chwil później.
Weszła, dumna niczym paw. Z falującą u stóp suknią i miodowymi włosami wyglądała niczym królowa. Jej błękitne pantofelki stukały równiutko co cztery sekundy. Przeklęta perfekcjonistka. Chociaż jej spojrzenie mroziło smoki, paru osobom udało się jej sprzeciwić. Nie była z tego zadowolona, więc naciskała na nich jeszcze bardziej. Nie zaprzeczam, że ja jestem w tej grupce.
- Jakim listem? - Próbowałam nadaremnie ukryć zniecierpliwienie. Kapłanka była jedyną osobą, której nie chciałam widzieć do końca życia. Dziewczyna prychnęła i uraczyła mnie złośliwym mignięciem szarych oczu.
- Dowiesz się później - To po jaki cholender kazała mi tu być jak najszybciej? Odpychając skrzydlatego na bok, wściekła podeszłam do kapłanki. Zamachnęłam się pięścią. Zatrzymało mnie powietrze. Dziewczyna znieruchomiała. - Zapomniałaś chyba dlaczego jestem NAJWYŻSZĄ kapłanką, prawda? - Powietrze zrobiło się ciężkie, a moje włosy skleiły się w mokre strąki. Chwilę potem strzelił prąd, doprowadzając wilgoć w pomieszczeniu do wyparowania. Opuściłam dłoń. - Doskonale. A teraz ładnie przedstaw się naszemu gościowi.
Jeszcze bardziej niezadowolona ze swojej sytuacji stanęłam przed siedzącym paskudziem. Swoją drogą był kompletnie nieporuszony naszą sprzeczką. Nic a nic. Jego ekspresja wyrażała tylko spokój. Mniejsza, muszę odegrać teraz teatrzyk dla tej rozwydrzonej dziewczyny.
Westchnęłam i wyjęłam szablę. Zamachnęłam się nią, pozwalając, by na ostrze padało ostre popołudniowe światło. Podrzuciłam w górę i złapałam, ukazując pozłacany emblemat na kapturku. Wykonałam głęboki ukłon z ręką na sercu.
- Samboja, Niezależny Oddział Husarii, witaj w Domu Światowita, wędrowcze. - Podniosłam głowę i spojrzałam mu w oczy. Wciąż mnie przerażały, ale nie ma szans, bym mogła mu ulec. Paskudź uśmiechnął się.
- Posłaniec Bogów. Miło mi się poznać, Kondotierko.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

© Anonim jest tylko wtedy dopuszczalny, gdy piszący go rzeczywiście jest nikim.
Maira Gall