5 marca 2017

Skrzydła Zwycięstwa I (Reaktywacja)

Yaay, wracam. Dobiłam to opowiadanie do ostatniej części, na której je skończyłam. Jestem zadowolona. No, częściowo. Jak ja lubię wracać. ^^


- Mieliśmy tylko jedno zlecenie. Sprawdzić, zatłuc i odebrać należną nam nagrodę. – Jestem zła. – Ale żeby tak to schrzanić!? Argh! – Albo raczej wściekła. Tak, to lepsze określenie. – Co ten gość sobie myślał, mówiąc, że to tylko parę ptaszków? – Tutaj groteskowo przedrzeźniam głos naszego zleceniodawcy. – Tak, na pewno! Parę setek to tylko parę, małych, morderczych ptaszków. – Opadam na kanapę, nieco już zrezygnowana.
- Nic na to nie poradzisz. Napatoczy się inny, może rzuci więcej zielonych? – Roszpunka, jak zwykle opanowuje swój worek, który służy mu za fotel. – Co dziś na obiad? – pyta po dłuższej chwili, sięgając po swoją ulubioną książkę, Hamleta.

- Czyżbyś postanowiła postawić na szali swoje życie, długowłosa? – wtrąca się Bambi, nie odrywając wzroku od polerowanej broni. – W lodówce została moja jajecznica. – Unosi brew, cała w skowronkach. – Chociaż może to już nie jest jajecznica, bo zyskało parę nowych kolorów.
- Roszpunka, ty mój ukochany braciszku. – Składam ręce, jak do modlitwy i spoglądam na naszego nadwornego kucharza oczami kota w butach. – Nie chcesz chyba, żeby zabiła nas śmierć głodowa?

Widmo ucieka do swojej pieczary, zanim wyrok zapadnie na amen. Zwykle nie chce brać udziału w rozmowie, gdzie ważą się losy naszych żołądków. Dobry wybór. Podobnie, jak spokojne przemknięcie Arejona do stajni. Cwaniaczek, znów będzie się opychał tą swoją trawą. A niech mu to niestrawność wywoła.

Okrążam naszą mała przytulną jaskinię, zbierając fanty ze zlecenia. Ignoruję oczywiście sprzeczkę Roszpunki oraz Bambi i kieruję się do zbrojowni. Oni zawsze muszą drzeć koty o byle co. Cóż, nie wtrącam się, bo jeszcze mi się oberwie. Tuż przed mosiężnymi drzwiami słyszę gwizd. Podobnie, jak reszta mojej kompanii.

- Lepiej tego nie odnoś. - rzuca wpatrzony w niebo brat. - Chcą się zemścić? - Jego oczy skrupulatnie lustrują świetlik w suficie.

- Na to wygląda. - szepczę, w ciszy rozdając broń. - One w ogóle posiadają mózg? - Szydzę z ptactwa. Bo to tylko ptactwo. Ludożercze ptactwo.

Każdy kryje się w zakamarkach i cieniach. Koń już wcześniej zniknął w stajni, toteż nie musimy się nim martwić. Kątem oka widzę, jak Bambi układa się za szafką, razem ze swoimi pistoletami. Widmo stoi obok mnie, gotowy skoczyć tuż za mną w powietrze. Roszpunki nie widzę, słyszę za to jego głęboki oddech.

Gwizd staje się coraz głośniejszy.

Musimy mieć pecha. Nie dość, że nie dostaliśmy pieniędzy, padał przez cały dzień rzęsisty deszcz, to jeszcze skrzydlate potworki wybrały nas, jako obiad. Cudownie. Czy tylko mi się zdaje, czy Wyspy Brytyjskie aż tak nie lubią obcych? Bo jak tak, to my się wyniesiemy, tylko niech nam powiedzą to dosadnie. Na przykład listownie. Ok, nie mamy skrzynki, wystarczy kogoś wysłać.

Ale nie ptaki stymfalijskie!

Świetlik rozbija się na drobny mak. Uszy mnie bolą od wszechobecnego skrzeku i pisku. Słyszę serię strzałów. Brzdęk ostrza o ściany jaskini. Dziki krzyk, prawdopodobnie brata. Trzask padających mebli.

Skaczę w górę. Moje skrzydła płoną od nagłego ruchu. Coś gorącego muska mnie po nogach i rękach. Wzbijam się jeszcze wyżej. Czuję mocne szarpnięcie za brzuch. Mój wrzask odbija się echem po pieczarze. Ląduję na balkonie. Wyuczonym ruchem rozszarpuję mieczem jednego ptaka. Jego krew tryska mi w twarz.

Bogate wiązanki Bambi. Potem jej dziewczęcy krzyk. Głuchy łoskot padającego ciała. To Roszpunka. Widmo, cały w piórach, kręci szybkie piruety. Potyka się. Rzucają się na niego wszystkie. Zostaje zakryty setkami skrzydeł.

Hej, hej! To nasz koniec? Tak szybko? Dlaczego? Przecież jeszcze tyle nas czeka. Tyle do odkrycia, nawet w starej Szkocji. Nie odbierajcie mi tego! Nie chcę przegrać walkowerem! To moja rodzina, ona ma biec ze mną! Nie zabijajcie ich! Mówię coś do was! Słyszycie!

Przerażona patrzę na to wszystko. Widzę czerwień. Czerwień przemieszaną ze spiżem. Tu kończy się moja historia.

Rozkładam skrzydła.

Nie.

Moje żyły płoną.

Nie teraz.

Moje pióra pulsują w rytm serca.

- Ja, - Ptaki wzleciały. - Asas. - Ich oczy przewiercają mnie na wskroś. - Wygram! - Słyszę ich pogwizdy. - Teraz i zawsze! - Mój głos ledwo przebija się przez trzepot małych skrzydełek. - Czeka was wieczna porażka z mojej ręki!

Strzelają w moją stronę, jak petardy.

Wylatuję przez świetlik. Całe ich stado podąża za mną. Szaleńczo macham kończynami, byleby trzymać odpowiedni dystans. Lecę coraz wyżej i wyżej. Zimne powietrze smaga mnie po policzkach. Zatrzymuję się i opadam swobodnie w dół. Składam skrzydła. Wiatr szarpie za moje włosy. Morze, nad którym mieszkamy, niebezpiecznie się zbliża. One siedzą mi na ogonie. Ich gwizd jeszcze dociera do moich uszu.

Łapię prąd powietrzny w ostatniej chwili. Niewielkim łukiem kieruję się na wylot naszego domu. Małe potworki są bliżej, niż myślałam. Uśmiecham się na widok stojącego na brzegu Widmo. Jego włosy już zmieniły kolor na głęboką czerń. Ma zamknięte oczy. Mgła wydobywa się z jego rąk, wije się jak ośmiornica, coraz bardziej się wydłużając. Dzika furia, z jaką gonią mnie ptaki, nie pozwala im zauważyć ciemnej mgły przed nami. Widmo otwiera oczy, ja zamykam swoje.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

© Anonim jest tylko wtedy dopuszczalny, gdy piszący go rzeczywiście jest nikim.
Maira Gall