26 marca 2017

Skrzydła Zwycięstwa III - Reaktywacja

Kolejna część już za mną. W końcu akcja jest tam, gdzie powinna ^^


- Spokojnie. - Pociera mi plecy, gdy widzi moją minę w lustrze. - Miej trochę zaufania do chłopaków. - Uśmiecha się promiennie w sposób, który definiuje jej słodkość.

- Wiem, ale...

Rzucam spodniami o podłogę. Co ja mam zrobić? Przecież ich nie zostawię! Samych, bez pomocy. Byłam z nimi od zawsze, jak ich teraz opuszczę. Niewybaczalne!

- Odtrutka. - mówi nagle, oblewając mi stopy gorącą wodą.

- Co?

Zdejmuje przemoczoną koszulkę, sama wylewa na siebie miskę wody. Zarzuca włosami do tyłu. Spogląda mi prosto w oczy. Coś knuje, mała żmija.

- Przyjmijmy jego zlecenie. Czuję od niego lek. Słodki, sycący... - Przeczesuje palcami kosmyki. - Nie wiem. Ambrozja? Tylko tak mogę to wyjaśnić.

- Dobrze. Miejmy nadzieję, że nie jest to niewykonalne. - Na chwilę staję przy drzwiach. Ryzyko jest ogromne. Nie ufam temu gościowi. - Stąpamy po kruchym lodzie, Bambi.

- A kiedy po nim nie chodziliśmy? - pyta z przekąsem.

- Ty chyba sobie żarty stroisz? - prycham, nie chcąc uwierzyć w to, co mówi nasz gość. Chociaż bardziej by tu pasował włamywacz. - Bogowie, ci wszechpotężni - Tutaj nie mogę powstrzymać się od cudzysłowiu. - i cudowni bogowie poprosili mnie i moją rodzinę o wykonanie misji? - Czarnowłosy kiwa głową, jakby rozmawiał z umysłowo chorym. - I nie wypada odmówić? Bo co? Oberwę piorunem?

- Dokładnie. - potwierdza z uśmiechem na twarzy.

- Nie kłamie. - Widmo właśnie wraca po wzięciu krótkiej kąpieli. Wcześniej nawet nie zdążył palca zamoczyć. - Nawet, jeśli brzmi jak obłąkany. - Tak, nawet widzący prawdę może nie wierzyć czemuś takiemu.

- Jest zdrowy, psychicznie też. - Nasz przyszły klient dziwnie się przygląda węszącej Bambi. - Zbyt zdrowy, jak na mój nos. Czym się tak nafaszerowałeś, co? - Dziewczyna pochyla się nad jego ramieniem, dokładnie lustrując czarne oczy.

Roszpunka, który wcześniej gdzieś wyparował, nagle wypada ze stajni.

- Arejon zniknął.

Jeszce tego brakowało. Trujące ptaki, tajemniczy emo-zleceniodawca i znikający koń. Idealny scenariusz do powieści detektywistycznej. Kiepskiej powieści detektywistycznej. Nawet nie muszę szczypać się w policzek, żeby zrozumieć, że to rzeczywistość. Wystarcza mi palący, rwący i cierpiący brzuch oraz zmęczenie. Najchętniej położyłabym się spać. Obudzę się jutro, w ciepłej pościeli, czekając w naszej jaskini na kolejne zadania.

- Ech... - Wcześniejsze ciche szepty przyjaciół znikają. Jakbym władała magiczną różdżką. - Któregoś dnia ten gruby koń powiedział mi ciekawą rzecz. Nie przekazałam wam, bo sama uważam to za niezły absurd.

- No? - Roszpunka rozsiada się obok gościa, zapominając chyba na chwilę, że wcześniej groził mu mieczem. - Jaki niezły absurd?

- Powiedział mi, że formalnie jest naszym opiekunem. - Widząc, że nie za wiele im to rozjaśnia, mówię dalej. - Te obozy. Wysłali go tutaj dawno temu, kiedy znaleźli mnie i Roszpunkę. Tutaj jest zbyt niebezpiecznie, by powstał kolejny obóz. Szczególnie tylko dla paru dzieciaków. Wszystkich wysyłają do Ameryki.

- Faktycznie bzdura. - przerywa mi brat. Strasznie gadatliwy jest przy obcych. Nie lubię w nim tego. - Czego nas nie wysłali?

- Nie powiedział. - Wzruszam ramionami. Koń jest skryty, nie lubił nigdy dzielić się wspomnieniami o Obozach.

Cisza zapada na dłużej.

Wszyscy myślą. Dlaczego? Po co? No bo przecież po kiego zostawiać tu małą grupkę osób i wysyłać do nich opiekuna? Nikt nam nie powiedział. Arejon też milczał przez lata. Zawsze, jak się go pytałam to unikał odpowiedzi.

- Gdzie teraz jest? - pyta Bambi. Całkiem szybko przyswaja wiadomości do głowy. Rzadko przejmuje się czymkolwiek na dłużej.

- Mówił coś o Hazel. - Przybysz jakby wzdryga się na to imię. Ignoruję jego reakcję, nie jest dla mnie czymś wartym uwagi. - Przyjaciółce. Miał do niej wrócić, kiedy ktoś po nas przyjdzie. Mniejsza o niego. Pokaż ten list. - Wyciągam dłoń po kopertę. - Chcę wiedzieć, kim jest poważany bóg, który nam to zleca. Jak się nazywasz?

- Nico.

- Świetnie. - Otwieram zwitek papieru. Czytam na głos, żeby wszyscy zrozumieli. - Drodzy Herosi. Proszę was o wypełnienie bardzo ważnej misji. Większość Półbogów nie mogło jej podołać. Jesteście naszą ostatnią deską ratunku. Szczegóły wyjaśnię na miejscu. Jeszcze raz bardzo proszę byście nie porzucali waszych pobratymców i przybyli do Obozu Półkrwi. Chiron. - Biorę głęboki oddech. Nie podoba mi się to. Nie jesteśmy fundacją charytatywną...

- Wizyta w Ameryce? Brzmi fantastycznie! - No i zrozumiał. Nasza podróżna długowłosa pragnie przygód. - Asas, siostrzyczko, nie odmówisz, co? - Wyszczerzył zęby w tym swoim strasznym uśmiechu.

- Najwyżej ich wykiwamy i zwiedzimy parę miejsc. - Bambi puszcza oczko do Nica. - Nikt się nie obrazi. - Na jego twarzy miga cień uśmiechu.

- Pod jednym warunkiem. I mówię to do ciebie, nasz drogi kliencie. - Wskazuję palcem wprost na jego nos. - Doskonale wiemy, jakie zagrożenie przynosi walka z potworami. Mimo to dalej podejmujemy ryzyko. Jeżeli to przekroczy wszelkie granice bezpieczeństwa, jakie sobie postawiliśmy, to nici z ratowania świata. - Chłopak dalej wpatruje się w mój palec. Wyciągam do niego drugą dłoń, chcąc dobić targu. - Umowa stoi, Nico?

- Przysięgam na Styks. - Ściska pewnie w odpowiedzi. Wydaję z siebie tylko ciche "hę?", bo nie wiem, czym jest ta przysięga. - Spłonę, jeżeli nie dotrzymam. - wyjaśnia pokrótce. Ma się rozumieć, że jej dotrzyma, nie? Brat skacze z radości. Nigdy nie był na zachodzie, a za dużo się o nim oczytał.

- Pakujcie manatki. Jedziemy do Nowego Yorku. - Cała trójka z entuzjazmem rzuca się do nory na górze, służącej za magazyn wszelkiego sprzętu. No cóż, mała wycieczka dobrze nam zrobi. - Zabierzcie nowocześniejszą broń. Łuków i mieczy mają tam pewnie więcej od naszych. - W sercu coś mi miło kołacze. No, ja też się troszkę cieszę.

Wstaję, chcąc do nich dołączyć. Chwilę potem upadam, jak długa. Jad. Zaczyna się. Ciekawe, jak długo jeszcze będę mogła się poruszać? Chichoczę nerwowo pod nosem. Mrowienie w stopach powoli się rozchodzi, jakby nigdy go nie było. Nie chcę się ruszyć. Będzie gorzej. Muszę jak najszybciej zakończyć to zlecenie.

Nico, zamiast mi pomóc wstać, podstawia batonika. Nie chcę, żeby mnie na rękach nosił, w końcu jest obcym. Batonik? Mam się nim podeprzeć czy jak? Spoglądam na niego z powątpiewaniem.

- Czekolada nie odtruwa, chociaż byłoby mi to na rękę. - mówię wrednie.

- Jedz, poczujesz się lepiej. - Dalej patrzę na niego jak na idiotę. - Gorzej ci nie będzie. - Wrzaski z góry stają się głośniejsze. Kłócą się. - Jak coś ci się stanie to mnie ubiją. No jedzże! - Ponagla, gdy ja siedzę wryta w ziemię.

Raz kozie śmierć.

- Miejmy nadzieję. - Otwieram, a zapach czekolady zatyka mi ślinianki. Tak dawno nie miałam słodyczy w ustach. - Ok, to mnie przekonało. Nic im nie zostawię. - Wpycham sobie prawie całego do ust. Czarnowłosy prycha, jak uśmiecham się do niego z pełnymi policzkami.

- Powoli, nie chcesz chyba się udławić. - Wyrywa mi resztę z rąk. Miauczę niezadowolona. Zabrał mi jedzenie! I to obcy! - Więcej nie trzeba.

- Sknera! - Syczę, gdy przyjemne ciepło zmusiło mnie do podniesienia się z podłogi. Znowu prycha. Normalnie jak kot! - Pamiętaj, ja dalej cię nie lubię. Podziękuję za magiczny batonik, ale to nie oznacza, że stanę się dla ciebie kumplem, czaisz? - Chcę mu dać do zrozumienia, że będę miała go na oku. Nie podoba mi się jego umiejętność. Jest nie do obejścia dla mojej grupy.

Niebezpieczna.

- Czaję.

Kiedy już wypełniliśmy nasze niewielkie torby podróżne po brzegi, zaprowadza nas niedaleko Stac an Duain – skalistej wyspy, która cieszy się zainteresowaniem głównie fotografów. Którym musieliśmy się za każdym razem tłumaczyć, co robimy z pełnymi torbami zakupów w tak nieprzyjaznym miejscu.

- Oświecisz mnie, jak się tam dostaniemy? – Poprawiam bagaż, żeby nie zsunął mi się z ramienia. – Statek za tą skałą ukryłeś?

- Cieniem was wszystkich nie zdołam przenieść. – Podchodzi bliżej krawędzi i spogląda w dół. Przepaść jest całkiem duża. – Ale tam jest wejście do całkiem przyjemnego skrótu. – Uśmiecha się, iście diabelsko.

Roszpunka warczy cicho. Nie podoba mu się ten gość, a już na pewno nie podoba mu się jego skrót. Pachnie kłopotami. Cofamy się wszyscy parę kroków, mając na wyciągnięciu ręki broń.

Chłopak zdejmuje rękawiczkę i z impetem uderza otwartą dłonią w ziemię. Ziemia się trzęsie, czuję, jak pod moimi nogami trzaska grunt. W szoku upadam na kolana, ale nie ogarniam sytuacji, bo parę sekund później wszystko się uspokaja. Nico odwraca się do nas, odsłaniając skalisty most.

- Zapraszam do Labiryntu. – Łał. Też tak chcę. – Panie przodem. – Pochyla się lekko, z dziwnym uśmiechem, którego nie mogę sprecyzować. Prycham.

- Jak coś mnie zeżre, to będę cię nawiedzać dzień i noc. – Rzucam, unosząc sztylet w obronnym geście. – Dżentelmen się znalazł.

- Przyzwyczajony jestem. – Mruczy cicho, idąc tuż za mną po moście.

- Oby. – Słyszę z tyłu głos Bambi. – Ja też ci nie odpuszczę, makaroniarzu.

Założę się, że mina mu kwaśnie, słysząc obelgę.

- Lepsze to niż gnicie w kadzi. – mówi jeszcze ciszej. – Uważajcie pod nogi. Labirynt lubi płatać figle.

20 marca 2017

Post Rysunkowy!

Oke, zaczynamy kolejny post rysunkowy (dla tych, co śledzą mojego Facebooka, niewiele z tych obrazków będzie nowością, no cóż). Jakoś udało mi się je podzielić, więc gadania będzie mało.

O, następnym razem przywitam was Skrzydłami Zwycięstwa ;)

***




  
Pierwsze trzy to moja mała duża akcja rysowania zwierzaków z mojego miejskiego schroniska. Szczególnie tych, co od lat czekają na nowy dom. Rysunki powstały na kartce technicznej z wykorzystaniem farb wodnych i kredek akwarelowych.

No... Adoptujcie! Będziecie mieć przyjaciela!

***

Kolejny potworek to moje nieudolna walka z farbami wodnymi i kredkami akwarelowymi. Efekt mnie zadziwił. Pokazałabym pracę w trakcie ale zdjęcia zaginęły.

Tutaj chciałam pobawić się kolorami i światłem. Pan z mapą miał się wyróżniać w lesie, który go otacza. Miał stać się obcym, nie na miejscu, zagubionym podróżnikiem. Latarnia, to jego jedyna pomoc w tym miejscu.

Taaak, coś w ten deseń.

***


Tego pana lubię. Nawet bardzo.

Król Demonów Sagristvo.
Wbrew pozorom nie najsilniejszy, ale pochodzący z królewskiego rodu. Ma najbardziej okazałe rogi ze wszystkich żyjących, czego mu zazdroszczą. Postać bardzo... Osobliwa. Charakter badassa tak z deczko.

Tutaj tylko kredki akwarelowe.

***


Zachód słońca z jelonkiem. Odkryłam przy tym magię połączenia dużych kontrastów (granatowa i żółta kredka były bardzo przydatne). I w sumię tyle o tym mogę powiedzieć. Bo on nie ma głębszej historii... A! Chciałam poćwiczyć drzewa. Tak, drzewa...

No... To tyle na dzisiaj. Jak będę miała więcej czasu, to pobawię się w galerię na blogu. A jak na razie, najwięcej rysunków znajdziecie na moim Pintereście i Facebooku. Ich proces tworzenia i trochę z mojego życia podejrzycie na Snapchacie.

Miłego dzionka!

14 marca 2017

Skrzydła Zwycięstwa II - reaktywacja

Powracam w zawrotnym tempie. Niedługo powinny się tu pojawić rysunki, bo trochę się ich nazbierało.
Miłego czytania!



Czuję jak spadam. Moje skrzydła rozpadają się. Nie mam głosu, nie mogę wydać żadnego dźwięku. Próbuję się czegoś złapać ale ściany są całe w glutowatej mazi. Jest tak ciemno, że nie widzę własnych dłoni. Nie mogę płakać ani się śmiać. Czuję tylko ból w żołądku. Porażka. Przegrałam. Niemożliwe. Uderzam o ziemię. Nie mogę się ruszyć, mam dziwnie wykręcone biodra. Jestem przerażona. Jestem tak przerażona, że nawet nie mogę zaczerpnąć oddechu.

Nie chcę umierać.

- Asas! - Komuś z płaczu łamie się głos. - Asas! - Kto to jest? - Oddycha. Co za szczęście!

Och. Znów mam koszmary. I znowu są to koszmary o spadaniu. Tym razem był aż nadto realistyczny. Dalej boli mnie brzuch. Tak właściwie boli mnie wszystko. Tylko dlaczego?

Otwieram oczy. Blask księżyca wżera mi się w źrenice. Po chwili zauważam Bambi, ma twarz umazaną krwią i strasznie rozczochrane włosy. Obok niej Roszpunka i Widmo ociekają wodą. Obydwaj trzęsą się z zimna, chociaż próbują to ukryć. Z ich pociętych twarzy, wcześniej umytych przez wodę, teraz spływają bursztynowe smugi krwi. Wszyscy mają w oczach wymalowaną ulgę.

Pamiętam.

Wpadłam do morza. Za mną przeogromne stado morderczych ptaków. To one rozszarpały mi brzuch, który w tej chwili rwie mnie bólem. Koszmar nawiedził mnie dzięki Widmowi.

- Bambi nie rycz. - Siadam, przeklinając ludzką delikatność. - Martwa nie jestem. - Świetnie, charczę jak stary traktor. - Idźcie się ogarnąć. Jak coś was złapie, to spotkanie ze śmiercią mam już załatwione.

Dalej się mi przyglądają, niczym zbite psy. Wzdycham głęboko nad ich troską. W myślach. Ręką sięgam po apteczkę, którą pewnie przyniosła blondynka. Pokracznie przegrzebuję jej zawartość, bo moje palce są jak miniaturowe kłody. Kątem oka widzę, jak dalej się na mnie gapią.

- Asas... - Głos Widmo zdaje się być pełen goryczy. Kaleczy mi tym serce. - Na pewno sobie poradzisz?

- Wszystko ok. - Stoi jeszcze przez chwilę. Nie powinnam tak żerować na jego umiejętnościach. Odpłaca mi się tygodniami troski. - Nic mi nie będzie. Koszmary śnią się każdemu, nawet bez twojej pomocy.

Brat prawie siłą zaciąga go na piętro, do łazienki. Bambi już z niej wychodzi. W tym czasie szarpię się z bandażami, które nijak nie chcą porządnie się ułożyć. Jęczę za każdym razem, jak przez przypadek dotknę rany.

- Beze mnie sobie nie poradzisz. - Blondynka z uśmiechem na twarzy odbiera mi opatrunek. - Unieś lekko ręce. Dobrze. - Bez protestów wykonuję polecenia. Jeżeli ktoś tu się zna na leczeniu, to właśnie ona. - Teraz będzie bolało. - Prawie skaczę. Piecze. - Nie jest tak źle, trzeba to tylko zaszyć, bo wda się zakażenie. - Na chwilę milknie, przysuwając twarz do mojego brzucha. - Tylko ten zapach mnie niepokoi. Trucizna?

Reaguję z niezłym opóźnieniem. Wiem, że z jej zdolnością węchu, potrafi dokonać cudów. Ale trucizna? Że niby dlaczego?

- Co ty gadasz, złotko. - Chichoczę nerwowo. Naprawdę pech trzyma się mnie strasznie kurczowo. - Te ptaki nie są trujące. Bylibyśmy już martwi. - Chcę, żeby powiedziała, że to tylko żart.

- To nie jest od tych ptaków. - Powietrze w moich płucach nagle gdzieś niknie. - Jest całkiem silna ale na pewno jest na nią lekarstwo. - Powraca do zaszywania rozcięcia. Widzę jednak, jak jej warga delikatnie drży. - Muszę tylko je szybko znaleźć.

- Bambi. - No powiedz coś. Cokolwiek. Przecież nie jesteś bezduszną maszyną.

Cisza trwa dotąd, dokąd bielutki bandaż nie zostaje zakryty czystą bluzką.

- Parę tygodni, może trochę dłużej. - Jej głos brzmi strasznie mechanicznie. Jak robota. Mam ochotę ją zbesztać.

- Ja jednak uważam, że będzie miała przed sobą długie życie. - Huk i szczęk, charakterystyczny tylko dla spiżu.

Nagle przy mnie znajduje się Roszpunka. W dłoni Bambi dymi broń. Widmo próbuje złapać przybysza.

- Spokojnie. - Głos obcego wydobywa się tuż koło mojego ucha. - Mam zlecenie.

To chłopak w wieku Roszpunki, czyli siedemnaście, może osiemnaście lat. Przypomina mi ludzi pochodzących z Włoch, posiadających piękną, nadmorską urodę. Jego czarny obiór upodabnia go do boga śmierci. W wyciągniętej ku mnie dłoni trzyma list.

List?

- Czego chcesz? - warczę niemiło. Przy jego szyi błyszczą dwa ostrza. - Nikt obcy nie może tu się dostać.

- Przeczytaj. - Potrząsa listem. Na palcu ma sygnet z czaszką.

- Dlaczego miałabym to przeczytać? - Ma pustkę w oczach. Chłopcy czekają na mój sygnał. - Powinnam ci odciąć tę rękę. Nauczyłbyś się przynajmniej pukać. - Uśmiecha się delikatnie.

Roszpunka, nie spuszczając sztyletu, wyszarpuje mu papier z ręki. Nie wiem nawet, ile słyszał z naszej rozmowy. Czy obydwaj z Widmem nas podsłuchiwali? Jeśli tak, to są całkiem niezłymi aktorami. Nie widzę po nich krzty jakichkolwiek emocji. Tylko nieludzkie skupienie na przybyszu. 

Bambi szturcha mnie w ramię. Dalej celując do chłopaka, mówi:

- Wy się nim zajmijcie. Muszę pomóc Asas. - Pomaga mi wstać. Nie odkłada broni. - Będziemy w łazience.

5 marca 2017

Skrzydła Zwycięstwa I (Reaktywacja)

Yaay, wracam. Dobiłam to opowiadanie do ostatniej części, na której je skończyłam. Jestem zadowolona. No, częściowo. Jak ja lubię wracać. ^^


- Mieliśmy tylko jedno zlecenie. Sprawdzić, zatłuc i odebrać należną nam nagrodę. – Jestem zła. – Ale żeby tak to schrzanić!? Argh! – Albo raczej wściekła. Tak, to lepsze określenie. – Co ten gość sobie myślał, mówiąc, że to tylko parę ptaszków? – Tutaj groteskowo przedrzeźniam głos naszego zleceniodawcy. – Tak, na pewno! Parę setek to tylko parę, małych, morderczych ptaszków. – Opadam na kanapę, nieco już zrezygnowana.
- Nic na to nie poradzisz. Napatoczy się inny, może rzuci więcej zielonych? – Roszpunka, jak zwykle opanowuje swój worek, który służy mu za fotel. – Co dziś na obiad? – pyta po dłuższej chwili, sięgając po swoją ulubioną książkę, Hamleta.

- Czyżbyś postanowiła postawić na szali swoje życie, długowłosa? – wtrąca się Bambi, nie odrywając wzroku od polerowanej broni. – W lodówce została moja jajecznica. – Unosi brew, cała w skowronkach. – Chociaż może to już nie jest jajecznica, bo zyskało parę nowych kolorów.
- Roszpunka, ty mój ukochany braciszku. – Składam ręce, jak do modlitwy i spoglądam na naszego nadwornego kucharza oczami kota w butach. – Nie chcesz chyba, żeby zabiła nas śmierć głodowa?

Widmo ucieka do swojej pieczary, zanim wyrok zapadnie na amen. Zwykle nie chce brać udziału w rozmowie, gdzie ważą się losy naszych żołądków. Dobry wybór. Podobnie, jak spokojne przemknięcie Arejona do stajni. Cwaniaczek, znów będzie się opychał tą swoją trawą. A niech mu to niestrawność wywoła.

Okrążam naszą mała przytulną jaskinię, zbierając fanty ze zlecenia. Ignoruję oczywiście sprzeczkę Roszpunki oraz Bambi i kieruję się do zbrojowni. Oni zawsze muszą drzeć koty o byle co. Cóż, nie wtrącam się, bo jeszcze mi się oberwie. Tuż przed mosiężnymi drzwiami słyszę gwizd. Podobnie, jak reszta mojej kompanii.

- Lepiej tego nie odnoś. - rzuca wpatrzony w niebo brat. - Chcą się zemścić? - Jego oczy skrupulatnie lustrują świetlik w suficie.

- Na to wygląda. - szepczę, w ciszy rozdając broń. - One w ogóle posiadają mózg? - Szydzę z ptactwa. Bo to tylko ptactwo. Ludożercze ptactwo.

Każdy kryje się w zakamarkach i cieniach. Koń już wcześniej zniknął w stajni, toteż nie musimy się nim martwić. Kątem oka widzę, jak Bambi układa się za szafką, razem ze swoimi pistoletami. Widmo stoi obok mnie, gotowy skoczyć tuż za mną w powietrze. Roszpunki nie widzę, słyszę za to jego głęboki oddech.

Gwizd staje się coraz głośniejszy.

Musimy mieć pecha. Nie dość, że nie dostaliśmy pieniędzy, padał przez cały dzień rzęsisty deszcz, to jeszcze skrzydlate potworki wybrały nas, jako obiad. Cudownie. Czy tylko mi się zdaje, czy Wyspy Brytyjskie aż tak nie lubią obcych? Bo jak tak, to my się wyniesiemy, tylko niech nam powiedzą to dosadnie. Na przykład listownie. Ok, nie mamy skrzynki, wystarczy kogoś wysłać.

Ale nie ptaki stymfalijskie!

Świetlik rozbija się na drobny mak. Uszy mnie bolą od wszechobecnego skrzeku i pisku. Słyszę serię strzałów. Brzdęk ostrza o ściany jaskini. Dziki krzyk, prawdopodobnie brata. Trzask padających mebli.

Skaczę w górę. Moje skrzydła płoną od nagłego ruchu. Coś gorącego muska mnie po nogach i rękach. Wzbijam się jeszcze wyżej. Czuję mocne szarpnięcie za brzuch. Mój wrzask odbija się echem po pieczarze. Ląduję na balkonie. Wyuczonym ruchem rozszarpuję mieczem jednego ptaka. Jego krew tryska mi w twarz.

Bogate wiązanki Bambi. Potem jej dziewczęcy krzyk. Głuchy łoskot padającego ciała. To Roszpunka. Widmo, cały w piórach, kręci szybkie piruety. Potyka się. Rzucają się na niego wszystkie. Zostaje zakryty setkami skrzydeł.

Hej, hej! To nasz koniec? Tak szybko? Dlaczego? Przecież jeszcze tyle nas czeka. Tyle do odkrycia, nawet w starej Szkocji. Nie odbierajcie mi tego! Nie chcę przegrać walkowerem! To moja rodzina, ona ma biec ze mną! Nie zabijajcie ich! Mówię coś do was! Słyszycie!

Przerażona patrzę na to wszystko. Widzę czerwień. Czerwień przemieszaną ze spiżem. Tu kończy się moja historia.

Rozkładam skrzydła.

Nie.

Moje żyły płoną.

Nie teraz.

Moje pióra pulsują w rytm serca.

- Ja, - Ptaki wzleciały. - Asas. - Ich oczy przewiercają mnie na wskroś. - Wygram! - Słyszę ich pogwizdy. - Teraz i zawsze! - Mój głos ledwo przebija się przez trzepot małych skrzydełek. - Czeka was wieczna porażka z mojej ręki!

Strzelają w moją stronę, jak petardy.

Wylatuję przez świetlik. Całe ich stado podąża za mną. Szaleńczo macham kończynami, byleby trzymać odpowiedni dystans. Lecę coraz wyżej i wyżej. Zimne powietrze smaga mnie po policzkach. Zatrzymuję się i opadam swobodnie w dół. Składam skrzydła. Wiatr szarpie za moje włosy. Morze, nad którym mieszkamy, niebezpiecznie się zbliża. One siedzą mi na ogonie. Ich gwizd jeszcze dociera do moich uszu.

Łapię prąd powietrzny w ostatniej chwili. Niewielkim łukiem kieruję się na wylot naszego domu. Małe potworki są bliżej, niż myślałam. Uśmiecham się na widok stojącego na brzegu Widmo. Jego włosy już zmieniły kolor na głęboką czerń. Ma zamknięte oczy. Mgła wydobywa się z jego rąk, wije się jak ośmiornica, coraz bardziej się wydłużając. Dzika furia, z jaką gonią mnie ptaki, nie pozwala im zauważyć ciemnej mgły przed nami. Widmo otwiera oczy, ja zamykam swoje.

22 lutego 2017

Mosty

Nic nie jest w porządku. Nie chcę, żeby odchodzili. Tak, nie wiem, co robić. To nie jest takie proste.
Uważacie, że nic mnie nie obchodzi. Że jestem dzieckiem idealnym, które same poradzi sobie w życiu, ma na to idealny plan. Ja też jestem człowiekiem, czasem może mi coś nie wyjść.
Czasem mam po prostu dość.
Uważacie, że odrzucam od siebie ludzi, że jestem wyrzutkiem, nie potrafię się dostosować. Ja się nie umiem bawić z ludźmi, dla mnie to nie jest zabawa. To, że wam odmawiam, jest tylko i wyłącznie moją sprawą.
Też czuję. Rani mnie to, jak mnie traktujecie, jak patrzycie na mnie z pogardą. Rani mnie to, jak mnie wykorzystujecie do własnych celów. Rani mnie też, jak źle mówicie o ludziach, których szanuję. Nie chcę was znać, skoro tacy jesteście.
Patrzę, jak wszyscy znikacie. Jedno po drugim. Obwiniam się o to, że ode mnie odeszliście. Wiem, że nie mogę nic zrobić, że spalone mosty nie dają szansy na powrót. Stoję na ich końcach, tępo wpatrując się w płonące sznury, które pękają ot tak. Muszę się spieszyć.
Bo światło tych mostów próbuje mi pomóc. Wskazać kolejne i kolejne. Wszystkie tak delikatne, że wystarczy iskra.
Ale ja już nie mogę. To za bardzo boli. Chcę tkwić w jednym miejscu. Nie mam już siły na kolejne kroki.
Tak bardzo boli.

19 listopada 2016

Dwaj Bracia

WRITE AND READ

Kolejna część wyzwania, tym razem króciusieńka. Temat oczywiście od Czytanie Naszym Życiem, która daje bardzo ciekawe motywy do napisania. Dziękuję i miłego czytania.


Zastanawiał się, gdzie jest. Księżyc leniwie wyłaniał się za chmur, oświetlając wszystko wkoło. Mógł się rozejrzeć. Wszędzie stały w równych rzędach kamienie i krzyże, jakby poustawiał je jakiś zwariowany pedant. Zaraz... Skąd znał to słowo? Co ono właściwie oznaczało? W chwilę zorientował się, że coś jest nie tak. Że nie powinno go tu być, jakkolwiek dziwne było to miejsce. Że nie powinien teraz w ogóle myśleć.
- Bracie? - głos przeszył się przez szum liści drzew. - Bracie mój! To ty? - Znał ten głos. Tak dobrze go znał, że aż zabolało go serce.
Jego rodzina. Jedyna, którą wtedy pamiętał. Którą kochał nad życie, poświęcił się dla niej, by jego dusza spoczęła w pokoju. Wszystko na nic. Nie udało się. Tak bardzo się starał!
Łzy spłynęły po policzkach. Widząc jego twarz aż zawył. Płakał tak głośno, że z daleka dało się słyszeć odpowiedzi wilków. Upadł na kolana, brocząc w błocie.
Nie udało się. Nie udało.
Spojrzał mu w oczy, gdy położył mu rękę na ramieniu. Błękitne, błyszczały od znikającego za drzewami nocnego słońca. Wybaczył mu. Wybaczył mu wszystko. I to, że wtedy zapomniał płaszcza z lasu, i to, że umarł pierwszy.
- Nie jestem godny. - Spuścił głowę. - Nie potrafiłem tego zabić. Chociaż mogłeś wtedy przeżyć, to dopuściłem do tego, że zniszczył ci twarz, pokiereszował ciało, że...
Nagle został zamknięty w mocnym uścisku. Nie pozwolił mu się więcej odezwać, tylko trzymał w objęciach, aż się uspokoił.
- W takim razie obaj nie jesteśmy godni. - otworzył usta, ale on dalej mówił. - Miałeś takie samo prawo mnie przeżyć, jak ja ciebie. A tamto coś... Było po prostu za silne dla nas obu. - Kiwnął głową dal pewności. - Mamy nauczkę.
Wstał, wyciągając dłoń. Z jego uśmiechniętych ust wyrastały potężne kły, jak u dzikiego zwierzęcia.
- Czym my jesteśmy? - Spytał, gdy już opuszczali granice cmentarza. - Tamtym?
- Nie wiem. - odpowiedział mu po chwili. - Ale czy to ważne? Jesteśmy razem i nawet śmierć nas nie rozdzieli.
- Brzmisz, jakbyś chciał za mnie wyjść. - mruknął pod nosem, nieco się wzdrygając.
- Nieee... Jak mógłbym to zrobić tym wszystkim dziewczętom! - Zaśmiał się gromko. - Uschłyby z tęsknoty za moim ciałem!
Obaj zaczęli się śmiać. Czekała ich długa wędrówka. Niekończąca się wędrówka.

2 listopada 2016

W poszukiwaniu potęgi

Zaginęłam, ale wracam! Powinniście mnie zakatować za takie opóźnienia... Sama nawet to zrobię. Wiecie, jak wygląda brak Veny? Kiczowate teksty, puste karki i mnóstwo wkurwienia.
P.S.: Powolutku (bardzo powolutku) pisze się redwrite (można tak to nazwać?) Skrzydeł Zwycięstwa. Plan wydarzeń już jest napisany ^^
Miłego czytania!



Udało jej się zadzwonić do Miry. Mieli długo drogę do przebycia. Nie posiadali koni, sami też nie potrafili poruszać się nader szybko. Znaleźli samochód, o dziwo z pełnym bakiem. Wyjechali przed zachodem. Noce stawały się dłuższe, więc do miasta u podnóży Bieszczad zjawią się tuż po świcie.
Zasypiała już po kilku minutach. Była zmęczona, wyziębiona i osłabiona, mimo tego, że jej moc wciąż ją wspierała. Ułamany róg pulsował bólem i wypełnił się czarnym strupem. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek jej odrośnie. Łzy napłynęły jej do oczu. Jej duma odziedziczona po rodzicach. Duma, którą miała reprezentować rodzinę, którą miała ukazywać swą siłę.
Schowała twarz w kocu. Usnęła.
Kiedy zauważył, jak oddech jej zwolnił, zaczął jechać ostrożniej. Martwił się o stan jej ciała. Dała się złapać, żeby go znaleźć. Wynikiem takiego posunięcia były liczne rany zarówno na ciele jak i na psychice. Dlatego zasugerował jej pomoc kapłance. Musiała się na czymś skupić, inaczej stałaby się naprawdę paskudną istotą. Nie Istotą Ciemności, a Upadłą Demonicą.
Pamiętał dzień, w którym się urodziła. Jego brat nikomu nie powiedział o ciąży narzeczonej. Uciekli gdzieś na skraj świata, mając nadzieję na ciche pojawienie się dziecka. Urodziła się tak silna, że nie dało się tego nie zauważyć. Jej moc plątała się po konarach Drzewa, jakby nie było to dla niej żadnym wysiłkiem.
Kiedy ujrzał ją na własne oczy, w mig zrozumiał, z czym ma do czynienia. Jej ciało nie wytwarzało grama zabójczej nici. Chociaż posiadała siłę, nie mogła jej wykorzystać. Podobnie jak jej ojciec, który tak bardzo się starał by wykrztusić z siebie odrobinę zabójczej mocy. Magia jednak nie potrafiła ich słuchać.
Byli bezużyteczni.
Magia demonów opierała się na zabójczej namiastce, która decydowała o ich sile, zdolności do walki, a nawet pozycji. Ten, który nie potrafił zabić na odległość, nie był godny bycia żołnierzem czy przewodnikiem klanu. Stawał się tylko bezbronną istotą, która nie potrafiła zawalczyć o swoje.
Mimo to Cherensin i jej ojciec nosili miano najsilniejszych. Nauczyli się władać swoją jakże nieprzydatną mocą, stając się postrachem na całym świecie. Ich nici potrafiły przybrać każdy kształt, sięgały w najdalsze zakątki, zdawały się być żyjącymi istotami. Nie potrzebowali morderczej aury, wystarczyła im nieograniczona siła i możliwość władania Magią.
Niestety nie pozwalało to im na przejęcie królewskiej linii. Jego brat zginął, zanim zdążył przejąć tron. Korona powędrowała do jego rąk, a osierocone siostry trafiły pod opiekę najstarszej. Tak, jak obiecała rodzicom. Nie walczyła o władzę, dbała o rodzinę, nie wtrącając się w politykę.
- Gdzie jesteśmy? - Zaspany głos przerwał długą ciszę. - Stryju? - zapytała jeszcze raz, bo jeszcze chwilę pogłębiony był w myślach.
- Jeszcze kilka godzin. Śpij, i tak nic ciekawego nie zobaczysz. - mruknął, zerkając jak leniwie się przeciąga.
Przed auto nagle coś wyskoczyło.
Sagristvo zarzucając ręcznym, zakręcił kierownicą, prawie że dachując po asfalcie. O maskę uderzyło coś twardego. Wgniotło blachę, na chwilę znikając w cieniu. Pas wpił się mu w szyję, głową uderzył mocno w szybę, róg wybił szkło. Cherensin zarzuciło do góry. Krzyknęła, gdy wpadła na deskę rozdzielczą.
Pojazd zaszorował po jezdni. Pył opadł. Byli w szoku. Siedzieli tak jeszcze chwilę, potem sprawdzili, czy na pewno są cali. Mieli tylko parę zadrapań i siniaków. Szczęście. Albo boskie błogosławieństwo. Zaśmiał się, możliwe po to, by rozładować napięcie.
Za oknem coś się poruszyło. Światła reflektorów nadal działały, więc widzieli, w co trafili. Koń. Piękna mieszanka zimnej i gorącej krwi, gniado - tarantowaty. On też nie był zbytnio poszkodowany. Lekko starta sierść na udzie i strach w oczach, to jedyne, co mu dolegało. Był osiodłany, juki zwisały tylko z jednej strony, jedna była otwarta.
Elfickie stroje. I zdobienia na ogłowiu.
Demonica wyskoczyła z auta. Podbiegła do leżącej dziewczyny, zaczęła kląć na ludzkie wynalazki. Wróciła do pojazdu. Grzebiąc w schowkach poprosiła wuja o pomoc.
- To Dzhoy. Nie wiem, jakim cudem się tu znalazła ale nie wygląda najlepiej. - Trzasnęła drzwiami, otworzyła bagażnik, dalej mówiąc. - Ma rany po kulach. Koń też ledwo zipie. Stryju?
- Nic, nic. Pomogę. - Wysiadł i ostrożnie podszedł do zwierzęcia. Było wystraszone, nie wiedziało gdzie iść. Zastanawiał się, czego pędziła w noc konno.
Na chwilę się uspokoiło, jak wyciągnął do niego dłoń. Pozwoliło pociągnąć za wodze, a nawet ułożyć prawidłowo juki. Obejrzał dokładnie zadrapanie na udzie. Nie było poważnie, elfka miała wielkie szczęście, bo zderzenie z jadącym samochodem mogło się skończyć o wiele gorzej. Zaprowadził konia do pobliskiego drzewa i zawiesił wodze na gałęzi.
- Musimy ją przenieść do auta. - powiedział, gdy zobaczył w jakim jest stanie. - Na razie nas uziemiła. Jedziesz dalej sama?
- Nie. - odpowiedziała natychmiast. - Ona też musi tam być. - Przeplotła ręce pod plecy Dzhoy i uniosła nisko nad asfaltem. - Pomóż mi ją wsadzić na tylko siedzenie.
Jej oczy błyszczały. Determinacja i siła wypływały razem z magią. Musiała coś od niej usłyszeć. Coś, co zmotywowało Cherensin do działania. Uśmiechnął się w duchu. Jego mała siostrzenica w końcu znalazła cel. 

Mira dziwnie się zachowywała. Wiem, że jej moc znajdowała się na pograniczu zaniknięcia, ale te nocne przechadzki po lesie nie były normalne. Nie potrafiła usiedzieć w miejscu. Ciągle węszyła, jak głodny pies. Wariowała, ilekroć ktoś wychodził na dłużej z domku. Nie podobało mi się to.
- Jest głodna. - stwierdził Vuk, gdy zaciągnęłam go i jego brata na cichą pogawędkę. - Widziałaś jej oczy? - Kiwnęłam głową. - Normalnie jak dyskotekowa kula. Kły też jej wyszły. Nie wiem co z zaklęciami, ja w tym palców nie maczam.
- Ona umiera. - Svositi kilka razu widział się z zaginionym Derwanem. Wiedział, na czym polega pakt z Wiedźmą od niego. - Kiedy na nich ostatnim razem wpadłem, upiła tylko niewiele. Chciała, żeby wrócił do niej szybciej niż zazwyczaj. - Na chwilę przerwał, zerkając w moją stronę. - Po prostu magia z niej uleciała.
Oparłam się o ścianę. Fakt, ja nigdy nie zaszczyciłam obecnością tego wampira. Spotkali się najprawdopodobniej przed moimi narodzinami. To źle, bardzo źle.
Najpierw będzie zachowywała się, niczym świeży wampir. Mordując ludzi w około, stając się żywą legendą.
- Potem zniknie. - Uświadomienie sobie tego było zbyt dobijające. - Ile jej zostało? - Spojrzałam na bliźniaków. Nie łudziłam się na więcej niż parę tygodni.
- Obstawiam tydzień. - Długowłosy prychnął na to.
- To wiedźma, nie wytrwa nawet pięciu dni. - Vuk rozcapierzył dłoń, pokazując wszystkie palce.
- Możecie sobie pomarzyć. - Drzwi do pokoju zaskrzypiały. Bracia zachłysnęli się powietrzem. - Nie jestem taka słabowita. Jeszcze chcę się z wami pomęczyć. - Wiedźma stała oparta o próg.
Cała zalana krwią.
© Anonim jest tylko wtedy dopuszczalny, gdy piszący go rzeczywiście jest nikim.
Maira Gall